– Nie mam zielonego pojęcia – powiedział, po czym dodał: – Ten facet na wozie wygląda nieszczególnie.
Barney bez słowa wdrapał się na kozioł i zaciął batem woły.
Jak na ironię, zamieszkał z Joelem w hotelu o nazwie Natalia. Na początku kierownik nie chciał przyjąć Joela, ale kiedy Barney zamówił apartament i zapłacił z góry angielskimi pięciofuntowymi banknotami, mężczyzna gwizdnął na czterech Murzynów w białych szortach i rozkazał im wnieść Joela na hotelowych noszach do pokoju na górze.
– Byle tylko nie umarł – powiedział kierownik, głośno wycierając nos grzbietem dłoni, i spojrzał na Barneya, który wpisywał nazwiska do hotelowej księgi gości. – To odstrasza i niepokoi klientów, wie pan, o co mi chodzi.
Barney rozejrzał się po hotelowym foyer wyłożonym zielonymi marmurami. Zasłony w oknach były zaciągnięte, gdzieniegdzie stały fotele obite skórą, a przy wejściu – obowiązkowy stojak do parasoli w kształcie słoniowej nogi. Po tygodniach przebytych w górach, czuł się taki wyczerpany, że żaden z tych pięknych wiktoriańskich przedmiotów nie wywierał na nim żadnego wrażenia. Smukła kobieta, która w letniej, długiej sukni sunęła po wyfroterowanej lustrzanej posadzce, wydawała mu się wyrwana z baletu zapamiętanego ze snów.
– Przy okazji, czy nie zna pan rodziny o nazwisku Sutter? – zapytał Barney.
Kierownik skończył wycierać nos i przygładził dłońmi swoje czarne, posmarowane brylantyną włosy.
– Sutter? A może Sutterowie?
– Nie wiem. A kim są Sutterowie?
– Sutterowie są właścicielami towarzystwa okrętowego pod tą samą nazwą, którego siedziba mieści się w Port Natal. I są ludźmi, o których pomyślałbyś w pierwszym rzędzie, gdybyś chciał wysłać cokolwiek do jakiegokolwiek portu wschodniego wybrzeża Afryki. Mogłaby to być paczka, papuga albo fortepian.
– Gdzie mieszkają? – zapytał Barney. Kierownik odwrócił księgę i zerknął na podpis Barneya.
– Na pewno pan trafi. To około mili stąd, na południe, w kierunku Umlazi. Duży, cytrynowego koloru dom, stojący na terenie prywatnego ogrodu z palmami. Ale nigdy się pan tam nie dostanie bez zaproszenia. A już na pewno nie, jeżeli będzie pan tak ubrany.
– Proszę wysłać bagażowego, żeby przyniósł kufer z mojego wozu – wydał polecenie Barney. – Wewnątrz są dwa garnitury i kilka koszul. Chcę, żeby zostały odświeżone i wyprasowane. A następnie proszę przysłać na górę do mojego pokoju befsztyk i butelkę wody mineralnej.
– Czy jeszcze czegoś pan sobie życzy, panie Blitz?
– Tak. Czy w Durban jest synagoga? Mężczyzna spojrzał na niego z rozbawieniem.
– Zapytam – odpowiedział i zamknął księgę gości z głośnym hukiem.
Barney wziął kąpiel w błyszczącej, emaliowanej wannie na lwich nogach i leżąc w gorącej wodzie, słuchał muzyki mosiężnych rur. Potem wytarł się do sucha ręcznikiem, wyszedł z łazienki i znalazł na łóżku w sypialni swój wyczyszczony ślubny garnitur i wyprasowaną koszulę. Pod wpływem gorącego żelazka i płynu odświeżającego rękawy były tak sztywne i sklejone, że musiał użyć siły królewskiego lodołamacza, przebijającego się przez lody Antarktyki, żeby wcisnąć koszulę na ramiona.
Pod srebrną pokrywą czekał na niego twardy befsztyk, butelka wody Ashbourne oraz lód. Usiadł na brzegu łóżka i łapczywie spałaszował mięso. Następnie dokładnie umył ręce w umywalce, zawiązał krawat i starannie uczesał wilgotne włosy.
Zanim wyszedł, poszedł jeszcze do drugiej sypialni, żeby spojrzeć na Joela. Joel spał, mamrocząc coś przez sen, jak gdyby śnił jakiś skomplikowany i subtelny sen, a nie koszmar pełen bólu, strachu i śmierci.
Poważny i elegancki w swoim szarym garniturze, Barney przeszedł przez foyer, stukając obcasami. Tubylec, który pracował w hotelu jako odźwierny, zatrzymał dla niego dwukołowy kabriolet zaprzężony w konia i powiedział coś o upalnej pogodzie. Na zewnątrz dwóch czarnuchów siedziało na ulicy i grało w karty. Barney dał odźwiernemu szylinga i wszedł do czarnego powozu z miną człowieka, który nic innego nie robił w życiu, jak tylko jeździł powozami. Czarnoskóry woźnica zaciął konia i ledwo zdążył wyjechać za róg ulicy, gdy Barney już poczuł, że się poci, wyschło mu w ustach, a w pośpiechu połknięty stek leżał mu na żołądku jak kawałek twardego drewna.
Wyjechali z miasta i podążali drogą między drzewami w kierunku Umlazi. Z lewej strony Barney mógł zobaczyć błyszczącą powierzchnię Oceanu Indyjskiego i dwa parowce pocztowe płynące do Port Natal. Powietrze było słodkie i mdlące od zapachu kwiatów i obumierającej subtropikalnej roślinności, a łoskot kół powozu zagłuszało brzęczenie owadów i nieustanne świergotanie ptaków.
Wreszcie dotarli do niewielkiego pagórka, który był nienaturalnie okrągły i jaskrawozielony. Okolony był palmami i zarośnięty wypielęgnowaną i strzyżoną trawą, a ścieżki pomiędzy poszczególnymi trawnikami były tak proste i czyste, że aż irytowały. U stóp wzgórza stały pomalowane na czarno żelazne paliki w kształcie włóczni Zulu-sów; do posiadłości wjechać można było jedynie przez żelazną bramę przyozdobioną metalowymi, wiernymi replikami tarcz Zulusów.
Na szczycie pagórka stał wspaniały symetryczny budynek, pomalowany – tak jak to powiedział mężczyzna z hotelu Natalia – bladą, cytrynową żółcią. Wokół domu, w zielonych misach rosły owocujące właśnie niewielkie drzewka pomarańczowe, rozstawione w precyzyjnych odległościach, a pod każdym oknem były starannie przystrzyżone żywopłoty. W ogrodzie pawie rozpościerały swoje piękne ogony jak mechaniczne zabawki.
– Czy tutaj właśnie pan sobie życzył? – zapytał woźnica, obracając się na wytartym skórzanym siodle. – Khotso?
Barney siedział wyprostowany.
– Czy tak nazywa się to miejsce?
– Tak, szefie. Wszyscy o tym wiedzą. Tutaj pan chciał?
– Przypuszczam, że tak – odpowiedział Barney. – Ale zaczekaj na mnie.
Woźnica przywiązał konia w cieniu koralowego drzewa i zapalił glinianą fajkę. Barney wysiadł z powozu, przeszedł przez drogę i zbliżył się do bramy strzegącej dostępu do Khotso. Twardy befsztyk spowodował, że bolał go żołądek, i powinien raczej leżeć w łóżku hotelowym, aby wypocząć i wyleczyć niestrawność, a nie szukać sir Thomasa Suttera.
Przy bramie nie było żywego ducha, ale wisiała rączka mechanicznego dzwonka, więc Barney pociągnął za nią dwukrotnie.
Czekając, aż ktoś się odezwie, czuł, jak pot cieknie mu po plecach.
Po minucie pojawił się niewysoki czarnoskóry mężczyzna w brzoskwiniowych spodniach, w epoletach i białym turbanie na głowie. Szedł równym krokiem, zbliżając się z perspektywy precyzyjnie wytyczonej frontowej ścieżki i wymachiwał rękami jak żołnierz. Barney mógł co do sekundy przewidzieć czas, w jakim dotrze do bramy.
– Dzień dobry, sir – powiedział w końcu mężczyzna. – Czy życzy pan sobie zostawić wizytówkę?
– Chcę zobaczyć się z sir Thomasem Sutterem, jeżeli jeszcze tutaj przebywa.
– Sir Thomasem? Cóż, sir, jeszcze tutaj jest. Ale obawiam się, że je w tej chwili lunch. Czy życzy pan sobie zostawić wizytówkę?
– Powiedz mu, proszę, że tutaj czekam i że to pilne. Przyjechałem aż z Kimberley, z pól diamentowych.
Czarnoskóry mężczyzna podniósł do góry dłoń.
– Z całym szacunkiem, sir. Pani Sutter nie lubi, gdy przeszkadza się w lunchu. Bez względu na okoliczności. Kiedyś Sutterów zaatakowali Zulusi, sir, w czasie gdy urządzali piknik. Pani Sutter rozdawała gościom kanapki z mięsem, podczas gdy służba strzelała z pistoletów do Zulusów. Oto jak sprawy wyglądają, sir.
Читать дальше