– Chyba tak – powiedział Barney, zerkając na postrzępioną uprząż i wygryzioną przez insekty sierść zwierzęcia. – Jeżeli da się na nim jeździć, to rób to do woli. Jeżeli się nie da, to najlepszą rzeczą będzie, jeśli go zjesz.
Edward spojrzał na konia taksującym wzrokiem, jak gdyby już wyobrażał sobie pieczony udziec leżący na półmisku w towarzystwie pieczonych ziemniaków i świeżego groszku. Koń parsknął nerwowo i dźwięcząc podkowami odskoczył do tyłu.
Nawet podróż Barneya do Afryki Południowej i próby odszukania Joela, przebywającego gdzieś w którejś z kopalni albo w osiedlu północnej Kolonii na Przylądku, nie były tak trudne i beznadziejne jak sześciotygodniowa wyprawa do Durban. Dzień po dniu jechał wytrwale po rozległych równinach Orange Free State, mając na wozie Joela przymocowanego pasami do w miarę wygodnego posłania zrobionego z koców i poduszek. Słońce oślepiało mu oczy, drobny pył i kurz wgryzały się w każdą porę odsłoniętej części ciała. Najgorsze było to, że Joel mógł umrzeć od infekcji lada dzień, ale kiedy tylko zaświtał kolejny ranek i Joel był ciągle żywy, mamrocząc coś bez sensu, szepcząc i płacząc z bólu, Barney wspinał się na kozioł, strzelał z bata na woły i ruszał na wschód, kierując wóz na błękitny, zamglony horyzont, który wcale się nie przybliżał.
Czasami Joel odzyskiwał świadomość i leżąc w poduchach, ze skrzywioną w grymasie bólu twarzą, opowiadał Barneyowi krótkimi, urywanymi zdaniami o wydarzeniach tamtej nocy. Przez większość czasu Barney był odwrócony do Joela plecami i rzadko patrzył na brata. W tym okresie życia czuł, jak ciąży mu fakt przynależności do rodziny Blitzów, i nie mógł tego znieść. Wiózł Joela do Durban, ponieważ musiał go tam zawieźć, ponieważ to była jedyna szansa, żeby przeżył, i ponieważ Joel był jego bratem. Oprócz tego nie było żadnych innych powodów.
Pewnego czwartkowego poranka po raz pierwszy ujrzeli odległe niebieskie pasmo gór Drakensberg, które musieli przekroczyć, żeby dotrzeć do Natalu, a później przez Colen-so i Pietermaritzburg do Durban. Joel leżąc na swoich poduszkach powiedział:
– Wiesz, chyba nie powinniśmy wracać z powrotem.
– Ponieważ przez ciebie straciliśmy naszą działkę? – zapytał Barney.
– Ponieważ nie mamy do czego wracać – odpowiedział Joel. – Kopanie diamentów to zabawa dla głupców. Co z tego za cholerny pożytek? Grzebiesz się w ziemi cały dzień, nadwerężasz plecy, i na co to wszystko?
– Mogliśmy być bogaci.
– Mogliśmy jedynie przedwcześnie się postarzeć. Barney wytarł kark chusteczką. Woły parły wytrwale naprzód, głowy miały opuszczone, a cienkie fałdy skóry łączącej masywne, zadnie nogi z podbrzuszem opadały i podnosiły się za każdym krokiem.
– Możesz zostać w Durban, jeżeli będziesz chciał – powiedział Barney. – Ale ja wracam do domu. Chociażby z tego powodu, że w Banku Londyńsko-Południowoafrykań-skim są ulokowane wszystkie nasze oszczędności.
Joel ruchem dłoni odpędził natrętną muchę, która usiadła mu na twarzy.
– Mówiąc szczerze, to jest z tym pewien mały problem. Barney opuścił wodze.
– Problem? O czym ty gadasz? Mamy w banku siedemnaście tysięcy funtów. Jaki problem?
Joel spojrzał na horyzont.
– Jesteśmy dłużni bankowi dwa tysiące.
Ściągając stopniowo wodze, Barney zatrzymał woły. Odwrócił się na swoim siedzeniu i zapytał:
– Co!?
Twarz Joela była blada z bólu. Ściągając usta, powiedział:
– To nie ma znaczenia. Na miłość boską, jedź dalej.
– Ja chcę wiedzieć, Joelu. Jaki problem? Na Boga, jak możemy być dłużni dwa tysiące funtów?
– Trochę grałem. U Doddsa.
– Uprawiałeś hazard? Ale chyba nie przegrałeś siedemnastu tysięcy funtów?
– Popędź woły, dobrze? – Joel pokiwał głową. – Im wcześniej dojedziemy do celu, tym lepiej.
Ale Barney siedział jak sparaliżowany, patrząc na Joela szeroko otwartymi oczami.
– Przegrałeś siedemnaście tysięcy funtów w barze u Doddsa? Wszystkie pieniądze? Nawet dwa tysiące więcej?
Joel podniósł do góry rękę w błagalnym geście.
– Barney, proszę, jedź nareszcie. Już dłużej tego nie zniosę.
– Dłużej tego nie zniesiesz?! – wrzasnął Barney. Zeskoczył z kozła i z purpurową twarzą zbliżył się do brata. – Jak możesz w ten sposób mówić? Wszystko, co zarobiłem! Wszystko, na co liczyłem! Wszystko sprzeniewierzyłeś! I całe to twoje gadanie o oszczędzaniu pieniędzy, o trzymaniu się jednej działki! Boże, ty jesteś idiotą! Boże, jesteś szalony jak matka!
Głowa Joela opadła na poduszkę. Był wyczerpany upałem i bliski agonii.
– W porządku, jestem szalony. Masz przy sobie pistolet, który odebrałeś od Harry'ego Munta. A więc zastrzel mnie. Zaoszczędzisz sobie drogi.
Przez ponad minutę Barney stał przy wozie i nie poruszał się. Popołudniowe słońce grzało niemiłosiernie, woły oganiały się ogonami od much, w trawie brzęczały owady, na równinie nie było nikogo i niczego i tak miało być aż do osady Paul Roux.
Mógł wyjąć pistolet i strzelić Joelowi w czoło i nikt nawet by się o tym nie dowiedział. Mógł pogrzebać ciało tutaj, wrócić do Kimberley i powiedzieć Edwardowi Norkowi oraz wszystkim mieszkańcom, że Joel umarł od ran. Joel przegrał wszystkie jego pieniądze, zgwałcił jego niedoszłą żonę, sprawił, że nie odbył się ślub, oszukał go z działką. Czy nie zasługiwał na śmierć?
Barney przypomniał sobie ojca, jak siedział przy bladym świetle przy oknie kamienicy na Clinton Street, jak przebierał palcami, przewracając kartki Biblii i czytał: „Co uczyniłeś? Głos krwi twego brata krzyczy do mnie spod ziemi. I jesteś teraz wyklęty z tej ziemi, która otworzyła swoje usta, żeby przyjąć krew twojego brata, którą przelałeś. Wygnańcem i tułaczem będziesz na tej ziemi, która cię wyklęła".
Barney odwrócił twarz do wiatru i przymrużył oczy, żeby uchronić je przed pyłem i spiekotą. Wspiął się z powrotem na kozioł, cmoknął na woły w taki sposób, jak nauczył go Donald, i kontynuowali drogę przez równinę Orange Free State.
Każdej nocy było tak samo: jedli posiłek składający się z suszonego mięsa i suszonych owoców, popijali ciepłą wodą, owijali się kocami. Każdej nocy Barney musiał opuszczać burtę wozu i pomóc Joelowi stoczyć się na ziemię, aby leżąc w pyle i kurzu, mógł się wypróżnić. Za każdym razem Joel wrzeszczał wniebogłosy przy tej czynności, ponieważ prąc nadwerężał strzaskaną miednicę, a potem jęczał, kiedy Barney podcierał mu tyłek. I znowu twardy posiłek, trochę proszku z korzenia ipecacuahany na lepsze trawienie i kilka godzin niespokojnego snu. Rano cały proces był powtarzany.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności w strzaskanej nodze Joela nie zagnieździła się gangrena. Kość zaczęła się zrastać, ale krzywo, przez co noga nabrała dziwnego, wygiętego kształtu i Joel cierpiał niewymowne katusze, kiedy wóz zjeżdżał w dół po nierównym gruncie. Wrzeszczał wtedy do Barneya, żeby natychmiast go zastrzelił. Ale skóra była cała i zagoiła się większość ran na całym ciele. Kiedy zbliżali się do Golden Gate, szansę Joela na przeżycie znacznie wzrosły.
Golden Gate przywitała ich ciszą i ponurym wyglądem. Formacja dziwacznych, strzelistych, piaskowych skał wyrastała z buszu jak olbrzymiej wielkości totemy. Nad skałami wisiało ciemne i bezlitosne jak zwykle niebo, a wielkie orły, które potrafiły porwać jagnię, la.mmarga.yery, krążyły i krążyły z rozpostartymi skrzydłami jak żaglowce. Kiedy przedzierali się przez góry, mijali Mushroom Rock i Brandwag Rock, które oślepiały swoimi złotymi twarzami. Barney słyszał w oddali dudniące echo, które obudziły koła jego wozu zaprzęgniętego w woły. Przywołało to wspomnienia o voortrekkerach jeżdżących tą drogą czterdzieści lat temu. Te góry były świadkami także innych wydarzeń i pamiętały plemiona buszmeńskie z prehistorycznych czasów, które malowały na piaskowcach i w jaskiniach wizerunki ptaków, roślin oraz obrazy przedstawiające dawno zapomniane obrzędy rytualne. Pamiętały kanibali, którzy pewnego razu zaatakowali osady w dolinie rzeki Caledon, zarzynając
Читать дальше