1 zjadając ponad 30 000 osób.
W ciszy zakłócanej jedynie rzadkimi podmuchami wiatru, Barney minął ciemny, odległy amfiteatr bazaltowych skał i przez Drakensberg wspiął się na Mont-aux-Sources, gdzie rozwidlały się rzeki. Tam też przekroczył granicę, która wiodła do Natalu. Będąc na Mont-aux-Sources, dzięki temu, że popołudniowe powietrze było wyjątkowo czyste, mógł zobaczyć za sobą Orange Free State i Basutoland oraz Utrecht w Transvaalu, pokryte mgiełką rozległe obszary pyłu, drzew i pasów roślinnych. Przed nim, na prawo, wznosiła się góra, którą nazwano Zamkiem Olbrzyma. Nawet w pogodne dni gromadziły się nad nią czarne chmury i nieustannie zapalały błyskawice. Czarne plemiona nazwały tę górę NTabayi Konjwa, górą, do której nie można było się zbliżyć, nie ponosząc straszliwych konsekwencji.
Joel przeżywał delirium. Pocił się, rzucał i krzyczał. Czasami w nocy wydawał z siebie ohydne, nieludzkie wrzaski; Barney zrywał się wtedy z posłania i czując lodowaty strach, łapał za rewolwer.
Ale w końcu udało im się przejechać przez góry i wjechać do Natalu, wpadając kołami w głębokie koleiny wyżłobione w skałach przez olbrzymie wozy Burów, którzy opuszczali ich nowo ustanowioną republikę burską w 1842 roku. Jan Bloem opowiedział Barneyowi o tamtych czasach i było łatwo mu zrozumieć, co zgorzkniali Burowie czuli do Brytyjczyków. Ich czteroletnia republika została siłą przejęta przez
Anglików, a Volksraad, parlament Burów, niesławnie głosował za aneksją. Prawie natychmiast farmerzy spakowali swoje manatki na wozy i ruszyli na zachód, przez Drakens-berg do Orange Free State i Transvaalu.
Pięć tygodni po tym jak opuścili Kimberley, Barney wprowadził wóz między zbudowane z żółtego drewna domy przy Boom Street, w Pietermaritzburgu, stolicy Natalu. To właśnie tutaj, na brzegach rzeki nazwanej przez Zulusów Mzunduzi, Burowie znaleźli idealne miejsce, które miało być ich ziemią obiecaną. Pietermaritzburg – nazwa wzięła się od dwóch voortrekkerów, Pietera Retiefa i Gerrita Maritza – został zbudowany w malowniczej, szerokiej dolinie, nad którą jak wspomnienia przesuwały się cienie popołudniowych chmur.
Barney i Joel przenocowali u starszego małżeństwa Holendrów, którzy na obrzeżach miasta prowadzili niewielką mleczarnię. Kiedy Joel rzucał się na posłaniu w sypialni na piętrze, Barney siedział przy kuchennym stole i zajadał ser, szynkę i popijał domowym piwem. Stary Holender obserwował go przez cienkie szkła okularów, trzymając na kolanach nie rozcięty egzemplarz czasopisma „Natal Witness". Zaczął mówić dopiero wtedy, kiedy Barney wszystko spałaszował i odepchnął od siebie drewnianą tackę, na której podano mu posiłek.
– Zdecydowałeś się na taką długą i trudną podróż? Barney pokiwał głową.
– Nie miałem wyboru. W Kimberley nie mamy chirurga, a ci lekarze, którzy u nas mieszkają, są diabła warci.
– Twój brat musiał bardzo cierpieć.
– Tak. Cierpiał. I jeszcze sporo wycierpi do końca naszej podróży.
– Czy to jest warte twojego wysiłku? – zapytał stary Holender.
Barney popatrzył mu prosto w oczy.
– Pański naród walczył i umierał, żeby zbudować to miasto i zdobyć wolność, a pan mnie pyta, czy to warte wysiłku?
Stary Holender wziął do ręki gazetę.
– Masz rację. Kiedy Volksraad zebrał się pod akacjowym drzewem, żeby przegłosować przejęcie Natalu przez Brytyjczyków i nie wysyłać wojska, ja również tam byłem. Stałem tak blisko Andriesa Pretoriousa, że mogłem wyciągnąć rękę i dotknąć go, tak jak ciebie w tej chwili.
– Tak – powiedział Barney zmęczonym głosem. – Myślę, że pójdę się przespać. Chcę jutro dotrzeć do Durban, jeżeli mi się uda.
– Najwyżej dojedziesz do Pinetown. Ale do Durban? To dobre dziewięćdziesiąt mil stąd.
– Mój brat umiera. Muszę dojechać do Durban.
Po kolacji Barney usiadł w starym bujanym fotelu, stojącym na płytkach podłogi w pokoju gościnnym i zapadł w drzemkę. Płytki ozdobione były niebieskimi kwiatami i dlatego pewnie śniły mu się lilie i watsonie. Następnie śnił, że jedzie przez bezkresną pustynię wozem zaprzężonym w parę straszliwie wyczerpanych wołów. Śniły mu się piaskowe skały, które stały jak milczący strażnicy na przejściu między Orange Free State a Basutoland, a stado dzikich czerwonych antylop i zebry Burchella płynęły w galopie przez zielone bezkresy.
Obudził go kaszel. Był jeszcze nie całkiem przebudzony, wydawało mu się, że to pawiany harcujące na gałęziach drzew. Ale ujrzał nad sobą zakłopotaną twarz starego Holendra.
– Twojemu bratu się pogorszyło – powiedział. – Czy chcesz, żebym wezwał księdza?
Barney został w Pietermaritzburgu przez dwa dni. Przez dwa dni i dwie noce Joel rzucał się na swoim posłaniu, trząsł się i majaczył. Był już grudzień i powietrze było nieznośnie wilgotne. Przez cały pierwszy dzień Barney siedział w domu i odpoczywał, ale następnego ranka poszedł na spacer nad rzekę Umzinduzi, aby pooddychać świeżym powietrzem.
Stary Holender wezwał miejscowego lekarza, Anglika z potężnymi bokobrodami, który podwinął rękawy i odsłonił przedramiona pokryte gęstymi włosami. Niewiele mógł pomóc, zaaplikował Joelowi proszek Dovera, żeby zbić temperaturę, i wyraził opinię, że należy niezwłocznie zamówić miejsce na cmentarzu przy Church Street.
Jednakże trzeciego dnia, kiedy Barney poszedł do góry, żeby zobaczyć brata, Joel leżał na posłaniu z otwartymi oczami i lekko zarumienionymi policzkami. Udało mu się nawet podnieść do góry rękę w kpiącym geście.
– Jak się czujesz? – zapytał Barney, przyciągając krzesło bliżej łóżka.
– Jeszcze nie umarłem, bez względu na to, co uważa lekarz.
– Słyszałeś, co mówił?
– Nic nie mogłem na to poradzić. Okno było otwarte, a facet miał głos jak dzwon.
– Jak myślisz, możemy już ruszać?
Joel niezdecydowanym gestem potarł dłonią lewe udo.
– Jak to jest daleko? Wydaje mi się, że ta noga zaczyna sztywnieć.
– Około osiemdziesięciu, dziewięćdziesięciu mil stąd. Jednakże drogi są już w lepszym stanie, przynajmniej tak mnie poinformowano.
Joel zamknął oczy.
– Podaj mi lekarstwo, ułóż mnie wygodnie na wozie i ruszajmy.
Ostatnie mile podróży były najbardziej wyczerpujące. Spocona twarz Barneya, osłonięta szerokim rondem kapelusza, była pokryta grubą warstwą kurzu, a Joel leżał na swoim brudnym posłaniu i nie poruszał się. Jego twarz była blada jak wosk. Nie byli w stanie dotrzeć do Durban przed zmierzchem, chociaż ich wóz był teraz lekki, ponieważ zjedli już wszystko, co mieli do zjedzenia. Co jakiś czas Barney musiał jednak zatrzymywać woły na środku zapylonej drogi, wycierać twarz Joela nawilżoną ściereczką i podawać mu lekarstwa przeciwbólowe. Noc spędzili na obrzeżach Pinetown pod płóciennymi pałatkami, słuchając hałaśliwej muzyki cykad.
Kiedy w końcu dotarli do Durban, była sobota, 23 grudnia. Przypominali dwóch wyczerpanych uczestników jakiejś nieudanej, pionierskiej wyprawy i przechodnie gapili się na nich z zainteresowaniem, kiedy powoli jechali w stronę centrum miasta.
Pomimo upału zewsząd zwisały bożonarodzeniowe dekoracje. Sklepy ozdobione były flagami, a żelazne barierki ciągnionych przez konie omnibusów owinięte były kolorowymi wstążkami. Leżące pod błękitnym niebem Durban wyglądało jak małe, dobrze prosperujące brytyjskie miasteczko, z szerokimi ulicami, eleganckimi powozami i solidnymi budynkami podobnymi do tych w Croydon.
Barney zapytał o drogę ogorzałego Anglika, właściciela sklepu z artykułami spożywczymi, stojącego w drzwiach w pasiastym fartuchu i palącego poranną fajkę. Mężczyzna wskazał cybuchem hotel Natalia, ale nigdy nie słyszał o kimś, kto nazywałby się sir Thomas Sutter, a nawet nie znał żadnego z jego krewnych.
Читать дальше