Edward nalał sobie kolejną szklaneczkę sherry.
– Słyszałem, że w Durban bawi sir Thomas Sutter, który przyjechał odwiedzić swojego bratanka.
– Sir Thomas Sutter? A kto to jest?
– Najznakomitszy chirurg i składacz kości w Anglii, stary przyjacielu. Oczywiście nie biorąc pod uwagę osobistego lekarza królowej. Nie mów mi, że nie słyszałeś o Sutterze?
– Nie słyszałem. Zresztą, co to ma za znaczenie, jeżeli jest w Durban?
Edward westchnął.
– Mógłbyś spróbować zawieźć tam swojego brata. Pewnie, że nie ma żadnej gwarancji, że przeżyje podróż, a jeżeli nawet przeżyje, to czy będzie na tyle silny, żeby przeżyć operację? Nie ma nawet żadnej pewności, że sir Thomas zgodzi się go operować. Jest niezwykle wybredny, jeżeli chodzi o pacjentów, których ma kroić, a do tego niezwykle drogi. Ale… wydaje się, że warto spróbować.
Barney zamknął oczy. To miał być jego najszczęśliwszy dzień w życiu. A rozpadł się na kawałki jak jego weselny tort. Dlaczego Bóg nie sprawił, że nie urodził się gdzieś indziej, z innych rodziców i w innych czasach? Byłoby lepiej, gdyby nigdy nie spotkał Mooi Klip, nie spotkał, nie zakochał się i nie stracił w taki sposób. I wszystko to przez brata idiotę.
– Myślę, że spróbuję go tam zawieźć – powiedział Barney. – Jak tylko przestanie tak bardzo cierpieć.
Edward wyprostował się w swoim krześle.
– Jeżeli tak cierpi… no cóż, Harry Munt ma twój pistolet.
Krótko po dziewiątej ktoś ostro zapukał laską w drzwi. Barney przemywał czoło Joela wilgotną szmatką, a Edward poszedł do doktora Tutera, żeby przepisał Joelowi jakieś tabletki przeciwbólowe na czas podróży do Durban. Barney ostrożnie położył głowę brata na poduszkę i poszedł otworzyć drzwi.
Na werandzie stał mężczyzna, którego sylwetka wyraźnie odcinała się na tle oślepiająco jasnego krajobrazu. Miał na głowie wysoki kapelusz, a pod ręką trzymał spacerową laskę. Pan Knight.
Barney wytarł ręce w ręcznik.
– Tak? – zapytał. – Czym mogę panu służyć?
– Niczym szczególnym – odpowiedział pan Knight ostrym tonem. – Przyszedłem spotkać się z pańskim bratem Joelem.
– Mój brat jest poważnie chory.
– Domyślałem się. Ale mimo wszystko muszę się z nim zobaczyć. Mam mu do przekazania ważne sprawy natury prawnej.
– Cokolwiek by to było, może pan powiedzieć mnie.
– Nalegam, żeby pan mnie wpuścił do brata. Barney opuścił rękawy koszuli
– Albo pan powie, o co chodzi, albo proszę iść do diabła.
– Bardzo dobrze. Sądzę, że mogę pana potraktować jako jego prawnego pełnomocnika. Przechodzę do sedna sprawy. – W tym momencie chrząknął i za chwilę mówił dalej. – Reprezentuję młodą damę o nazwisku Dorothy Evans, albo „Dottie", jak mówią do niej przyjaciele. Przyszła do mnie wcześnie rano, aby uprawomocnić akt własności działki numer 172, leżącej na terenie kopalni w Kimberley. Poprzednim właścicielem działki był pan Joel Blitz.
– Obawiam się, że ta młoda dama pomyliła się – powiedział Barney. – Działka numer 172 w dalszym ciągu należy do mojego brata.
– Cóż, myślę, że to jednak pan się myli. – Panna Evans posiada dokument, spisany i potwierdzony przez świadków, że pański brat darował jej parcelę łącznie z całym sprzętem. Akt darowizny miał miejsce w barze Doddsa, około jedenastej ubiegłej nocy.
Barney spojrzał na pana Knighta uważnie. Nie miał żadnych wątpliwości, że pan Knight przeżywa w tej chwili cudowne chwile. Mścił się za poniżenie przez Barneya siebie i całej swojej rodziny. „Najlepszym sposobem na Żyda jest nadzianie go jak robaka na koniec ostrej szpilki" – powiedział pan Knight do Dottie Evans, kiedy przyszła do niego dzisiaj rano.
– Cóż to za dokument? Proszę mi go pokazać. Pan Knight wyciągnął z kieszeni zmięty papier.
– Skromny dowód – uśmiechnął się. – Etykietka zdarta z butelki po piwie, jeżeli się nie mylę. Ale to, co jest na niej zapisane, jest ważne w obliczu angielskiego prawa.
Barney wziął od niego papier i przeczytał. Przewracającymi się kulfonami Joel nabazgrał następujące słowa: „Ja, Joel Blitz, mocą tego pisma przekazuję wszystkie prawa do mojej działki nr 172 w Colesberg Kopje pani Dottie Evans, wraz z całym sprzętem". To było wszystko. Joel musiał być tak pijany, że nie ujął w dokumencie tego, co miał od panny Dottie Evans dostać w zamian.
– Ten papier jest bez wartości – powiedział Barney. – Joel był kompletnie pijany, kiedy to pisał. Mam świadków.
– Świadków? – zdziwił się pan Knight. – Bandę wykolejeńców i notorycznych alkoholików.
– Panna Dottie Evans jest zwykłą dziwką – przypomniał mu Barney.
Pan Knight podniósł do góry rękę, jak gdyby chciał pobłogosławić Barneya.
– Była dziwką. Rzeczywiście była dziwką. Ale spostrzegła niestosowność swojego postępowania i wydźwignęła się z upodlenia.
– Mogła sobie na to pozwolić, skoro została właścicielką otrzymanej za darmo działki diamentowej.
– Niech pan nie będzie małostkowy, panie Blitz – skrzywił się pan Knight, trzymając drogocenną etykietkę między dwoma palcami ręki odzianej w szarą rękawiczkę.
– Nie jestem – odpowiedział Barney. – Nie mam na to czasu. Mój brat jest śmiertelnie ranny i muszę zawieźć go do lekarza.
– Przykro mi – powiedział pan Knight. – Naprawdę, przykro mi. Ale prawo jest prawem.
Zajrzał do pokoju.
– Czy to nie dzisiaj miał odbyć się pański ślub z tą małą czarnulką? – zapytał. – Słyszałem w kościele zapowiedzi i muszę się panu przyznać, że stanąłem w pańskiej obronie, kiedy niektórzy ze zgromadzonych zaczęli wyrażać swoje oburzenie. „Dlaczego mamy pozwolić, żeby Żyd i czarnucha brali ślub w kościele anglikańskim?" – pytali. Ale ja odpowiedziałem: „Griąua są dobrymi chrześcijanami, a przy odrobinie dobrej woli ten żydowski młodzieniec zda sobie sprawę ze swojego błędu i nawróci się".
– Ma pan rację – przyznał Barney. – Poznałem swój błąd. I to dzięki panu. Jesteś pan wyjątkowy momzer.
Pan Knight spojrzał pytającym wzrokiem na Barneya.
– Tym określeniem nazywamy człowieka, który jest sprytny – wyjaśnił Barney. – Zna pan ten typ. Przebiegły, chytry i tak dalej.
– Cóż – powiedział pan Knight. – Cieszę się, że nie chowa pan urazy.
– Momzer znaczy również „łajdak" – dodał Barney. Pan Knight wypchnął językiem policzek, a następnie powiedział lodowato:
– Mam obowiązek pana ostrzec, że wszelkie próby szukania przez pana albo pańskich czarnuchów diamentów na terenie działki numer 172 będą uznane za kradzież i jeżeli zostanie pan tam złapany na gorącym uczynku, moja klientka uzna pańskie działania za gwałcące jej prawo własności.
– Wynoś się z mojego domu albo cię uderzę – powiedział Barney.
W tym momencie pojawił się Edward. Na widok pana Knighta uchylił kapelusza i był trochę zaskoczony, że prawnik przeszedł obok niego, nie mówiąc nawet „dzień dobry".
– To ten twój prawnik, prawda? – zapytał, wyjmując z kieszeni płaszcza tuziny fiolek z białym proszkiem. – Nie wyglądał na zadowolonego.
– Co to jest? – zapytał Barney, podnosząc jedną fiolkę i przyglądając się jej uważnie. – Proszki przeciwbólowe?
– Proszek Dovera, stary przyjacielu. Dziesięcioprocentowe opium. Należy zacząć od pięciu szczypt i dojść do dziesięciu, jeżeli ból będzie się wzmagał. Jesteś mi dłużny jedenaście funtów za tę drobnostkę. Cztery za lekarstwo i siedem, które dałem doktorowi Tu terowi, żeby mi je zechciał wydać. Wyobraź sobie, że on sam jest od tych proszków uzależniony.
Читать дальше