– Nie jesteś pierwszy, kto o nią pyta – uśmiechnął się Rhodes. – Przeciętnie co pół godziny przychodzi do mnie jakiś nieszczęśliwy kopacz i prosi mnie o pompę.
– Rozumiem.
– Niczego nie rozumiesz – powiedział Rhodes, wkładając między kartki książki zabrudzoną, białą skarpetkę, żeby zaznaczyć miejsce, gdzie skończył czytać. – Nie mogę pożyczyć tobie mojej pompy, ponieważ jest mi potrzebna. Ale mogę ci ją wynająć.
– Posiadasz pompę do wynajęcia?
– Mam dwie. Są w namiocie. Bierzesz? Dwa funty dziennie, jeżeli w dalszym ciągu jesteś zainteresowany.
– Skąd, u diabła, je masz?
Rhodes był wyraźnie z siebie zadowolony i drapiąc się z tego ukontentowania po karku, odpowiedział:
– Kupiłem je od pewnego ohydnego Niemca podróżującego do Kimberley. Wydałem wtedy ostatnie moje pieniądze, które otrzymałem za ostatni zbiór bawełny. Ośmiocylindrowa pompa, osiemdziesiąt funtów. Nieźle, co?
Barney powoli pokiwał głową.
– A byłem pewien, że na bawełnie nie można zarobić.
– Bierzesz pompę? – zapytał Rhodes. – I radzę ci nie tracić czasu na zbyt długie myślenie.
– W porządku – powiedział Barney, wyciągając z kieszeni podróżnej marynarki brązowy, skórzany portfel. – Oto osiem funtów, za cztery dni. Ale pozwól, że coś ci jeszcze powiem. Te osiem funtów to pierwsze i ostatnie pieniądze, które dzięki mnie zarabiasz.
– Całkiem słusznie – powiedział Rhodes i uśmiechnął się jeszcze szerzej.
Załadowali pompę na tył wozu i Barney pojechał w kierunku Kimberley. Luźna część pompy uderzała monotonnie w tylną klapę, przypominając Barneyowi przez całą drogę o cenie, jaką musiał za nią zapłacić. Z jednej strony czuł ulgę, że zdobył cenne urządzenie, ale był zarazem przygnębiony, że musiał skorzystać z usług Rhodesa. Powinien był być na tyle przewidujący, żeby kupić pompę dużo wcześniej. A nawet kilka pomp. Osiem pomp wypożyczanych za dwa funty dziennie przyniosłoby szesnaście funtów zysku, a to znaczyło, że można byłoby zarobić osiemdziesiąt funtów tygodniowo.
W Kimberley mieszkało wielu łebskich facetów – wyróżniali się w tłumie kopaczy i Barney określał ich mianem budowniczych nowego imperium. Francis Baring Gould był jednym z nich. Poważny, wyniosły, posiadał znakomite powiązania finansowe z Londynem i Barney wiedział, że przez cały czas naciskał na Radę, aby odstąpiła od przestarzałej zasady przydzielania jedynie dwóch działek na głowę. Następny był Joseph B. Robinson, niezbyt miły w kontaktach towarzyskich, nazbyt kłótliwy mężczyzna, który nawet wśród swoich przyjaciół zdobył przezwisko „Bukanier". Ale Barney był w dobrych stosunkach zarówno z nim, jak i z tym pierwszym. Po prostu zrozumiał, czego szukali w kopalniach diamentów – bogactwa, luksusu i władzy – i w jaki sposób zamierzali to osiągnąć. Jedynie Rhodes go niepokoił. Rhodes, z tym całym swoim humorem, był trudnym orzechem do zgryzienia. Stał na drodze do osiągnięcia życiowego celu.
Ponieważ właśnie teraz Barney wiedział, czego chce od życia – spadło to na niego jak grom z jasnego nieba. Jego marzenia zaczęły nabierać realnych kształtów, stanęły mu przed oczami jak wyrazisty miraż unoszący się nad afrykańskimi piaskami i były niczym innym jak perspektywą zdobycia tytułu króla kopalni w Kimberley. Chciał stanąć na krawędzi Wielkiej Dziury, ogarnąć wzrokiem rozryte tereny i mieć pewność, że to wszystko należy do niego. Chciał zanurzyć ręce w wiadrach pełnych diamentów i poczuć, że są jego.
Długie cienie kładły się już na równinie, kiedy nareszcie dotarł do Kimberley. Zsiadł z wozu, przywiązał woły do palika przed swoim bungalowem i spojrzał na niebo. Wydawało się, że większość ciężkich chmur zniknęła, a zachodnie niebo wyglądało jak jezioro pokryte warstwą pomarszczonego miodu z magnolii.
Wewnątrz chaty zapalone były wszystkie światła i Barney przypuszczał, że Mooi Klip krząta się po pokojach, czyniąc ostatnie przygotowania do uroczystości. Uwielbiał patrzeć, jak była taka podniecona, bardzo kobieca i zdenerwowana, całkiem niepodobna do tamtej kobiety z plemienia Griqua, która opiekowała się Joelem uratowanym przez Barneya od śmierci. Oczywiście, to wcale nie oznaczało, że utraciła zdrowy rozsądek; stała się jedynie wrażliwsza i bardziej od niego zależna, co w skrytości ducha bardzo mu się podobało.
Wyprzągł woły i zaprowadził je do małej zagrody z tyłu domu, gdzie obmył je wodą i nakarmił. Następnie zamknął starannie wrota i podszedł do frontowych drzwi, próbując je otworzyć.
Zaskoczony odkrył, że były zamknięte na zasuwę. Ponownie złapał za klamkę, pociągnął, ale drzwi nie ustąpiły. Nie mógł wejść do środka.
– Natalio! – zawołał. Następnie uderzył w drzwi otwartą dłonią. – Natalia, jesteś tam?
Wydawało mu się, że słyszy, jak ktoś uderza w podłogę, a następnie hałas upadającego krzesła. Przycisnął ucho do drzwi, uważnie nasłuchując. Przez chwilę nic się nie działo, a później usłyszał głos Mooi Klip przeradzający się w jęk.
– Natalio! – zawył Barney ochrypłym głosem i natarł na drzwi ramieniem. Nic z tego. Były wykonane z solidnego, importowanego drewna i zawieszone na podwójnych mosiężnych zawiasach. – Natalio! – wrzasnął tak głośno, jak umiał i oparł się obiema rękami o futrynę tak, aby bez przeszkód mógł kopać podróżnymi butami w solidne deski.
Jedna z desek zaskrzypiała, ale drzwi w dalszym ciągu nie można było otworzyć.
Rycząc ze strachu i podniecenia pobiegł do szopy z narzędziami, otworzył kopniakiem drzwi i złapał siekierę na długim stylisku. Następnie wrócił pod frontowe drzwi i uderzył toporem w ramę. Walił z całej siły i każde uderzenie czuł w mięśniach ramion.
Kopnął w drzwi jeszcze raz, a potem jeszcze kilkakrotnie, aż w końcu ustąpiły i otworzyły się na oścież. To, co zobaczył, przeraziło go do tego stopnia, że stanął jak wryty, dzierżąc w mocno zaciśniętych dłoniach siekierę, patrząc otępiałym wzrokiem, nie mogąc uwierzyć w to, co ujrzał.
Mooi Klip leżała na dywanie, jej czerwona sukienka zadarta była do góry i obnażała uda i biodra, a pelerynka podarta była na strzępy. Nogi miała pokaleczone i posiniaczone. Zakrywała twarz rękami, a z jej ust wydobywały się rozdzierające jęki, bardziej zwierzęce niż ludzkie.
W narożniku pokoju stał Joel. Stał nieruchomo, z rozpiętą koszulą obnażającą jego ciemny, zarośnięty brzuch, i z rozpiętymi płóciennymi spodniami. Jego twarz była martwa i dziwna. Barney nigdy nie widział go w takim stanie. W lekko uniesionej dłoni dzierżył rewolwer, który Barney dawno temu kupił w Nowym Jorku, kiedy przygotowywał się do wyjazdu do Afryki. Lufa była skierowana w sufit, ale sposób ułożenia ramienia uzmysłowił Barneyowi niebezpieczeństwo. Zrozumiał, że w każdej chwili może stracić życie.
Na podłodze były porozrzucane ciasteczka, biszkopty i przewrócony koszyk do połowy wypełniony śliwkami. Nawet tort weselny składający się z trzech warstw, prezent od piekarza Scheinmana, leżał zgnieciony pod ścianą.
Barney, spięty do granic możliwości, powoli odłożył siekierę. Nie odrywając wzroku od brata, przeszedł przez pokój i uklęknął przy Mooi Klip, uniósł jej głowę i oparł na kolanie. Drżała i płakała, nie odrywając dłoni od twarzy. Barney obciągnął sukienkę, przytulił sponiewieraną dziewczynę i łagodnie kołysząc, głaskał po głowie.
– Nic ci nie jest? – zapytał. – Nie jesteś zraniona? Joel zaczął niedbale wymachiwać pistoletem, jak gdyby chciał dać im do zrozumienia, że nikogo nie zamierzał skrzywdzić. Ale nie odkładał go. Obserwując uważnie twarz Barneya, wiedział, co mogłoby się wydarzyć, gdyby to zrobił.
Читать дальше