– Uważają, że są właścicielami całego cholernego świata – skarżył się Barneyowi.
– Bo prawdopodobnie nimi są – odpowiedział Barney, niezbyt przywiązując wagę do tego, co mówił.
Cecil Rhodes powiedział:
– Właściwie przyjechałem do mojego brata Herberta z kopalni De Beersów. Herbert miał bawełnianą farmę w Natalu i kiedy pojechał szukać diamentów, ja przejąłem interes. Doczekałem się niezłych zbiorów i prawdopodobnie zajmowałbym się tym do tej pory, gdyby nie śmiesznie niskie ceny za bawełnę. Nie było żadnych perspektyw.
– Kopanie diamentów jest trudniejsze, niż mogłoby się wydawać – powiedział Joel, rozdając kieliszki wypełnione sherry. – A już na pewno nie powinny się tym zajmować dzieci.
– Mam osiemnaście lat – uśmiechnął się Cecil Rhodes. – Uważam, że to wystarczy.
– Czy możemy mówić do pana Cecil? – zapytał Barney, sadowiąc się w olbrzymim, miękkim fotelu.
– Wolałbym Rhodes, jeżeli nie sprawi to wam różnicy. Stare przyzwyczajenia ze szkoły.
– Uważasz, że zdobędziesz tutaj bogactwo? – zapytał Barney.
– Bogactwo i władzę, mam nadzieję – odpowiedział Rhodes drętwo. – Widzisz, głęboko wierzę, że Brytyjczycy są najważniejszą rasą na ziemi, nie obrażając wszystkich tu obecnych, i im więcej świata weźmiemy we władanie, tym lepiej wyjdzie na tym cała ludzkość. Wchłonięcie olbrzymich obszarów przez Anglię położy kres wszelkim wojnom.
– Mam nadzieję, że Stanów Zjednoczonych nie chcecie włączyć do swojego przyszłego imperium? – zapytał Joel. Wypił swoją sherry dwoma albo trzema łykami i nalał sobie następny kieliszek.
– A cóż takiego stoi na przeszkodzie? My, ludzie władający tym samym językiem, powinniśmy być blisko siebie. I jeżeli istnieje Bóg na tym świecie, to z pewnością pragnie, tak jak i ja, pomalować jak najwięcej świata brytyjską czerwienią. Również Amerykę.
– Zawsze wiedziałem, że jest więcej bogów niż jeden – powiedział zgryźliwie Joel.
Rhodes zrobił minę, która miała wyrażać, że jeżeli rozmowa ma być utrzymana w takim stylu, to lepiej zmienić temat.
– Jeżeli masz rację, to musi być więcej bogów niż jeden – upierał się Joel. – Ponieważ to my jesteśmy narodem wybranym i to przez Boga prawdziwego, nie brytyjskiego. Oczywiście, możesz to wykpić. Zawsze tak robicie. Ale czy drwina nie jest tanim chwytem, żeby zamaskować beznadziejną zawiść? My zostaliśmy wybrani, a nie wy; i nie ma żadnego znaczenia, ilu żołnierzy potraficie wysłać, żeby zawojowali świat. Nigdy nie uda się wam zmienić tego faktu, ponieważ to jest prawda historyczna i niezmienna.
– Doprawdy, uważam, że nie trafiasz w sedno sprawy – zauważył Rhodes. – W obecnych czasach połączenie bogactwa, siły i dobrych intencji sprawia, że naród brytyjski staje się instrumentem w rękach Boga.
– Dobre intencje? Burowie uważają was za diabłów w ludzkiej skórze.
Barney postanowił wtrącić się i przerwać dyskusję o religii i rasach.
– A tak naprawdę, to co zamierzasz tutaj robić, Rhodes? Wygląda na to, że masz w głowie jakiś plan.
Rhodes spojrzał mu prosto w oczy i wyprostował się w wiklinowym fotelu, jak gdyby był przepytywany przez swojego gospodarza domu.
– Tak naprawdę, Barneyu Blitz, to chcę zdobyć fortunę. Z tego, co dotychczas widziałem, a widziałem niewiele, wnoszę, że w kopalniach panuje chaos. Trzeba wprowadzić porządek, odpowiedni system. Powinny być zarządzane na wielką skalę, na bazie prawdziwego biznesu. Jeżeli będę umiał tego dokonać, to osiągnę cel, dla którego tutaj przyjechałem.
– Wspaniałe słowa jak na osiemnastolatka – powiedział Joel sarkastycznie.
– Brzmi sensownie – wtrącił Barney. – Muszę mieć cię na oku, młodzieńcze, z obawy o własne interesy.
– Na nieszczęście dla was, wasze imperialne zakusy na nic się zdadzą, bo Rada Ochrony Przemysłu Diamentowego nadal nie zezwala na posiadanie więcej niż dwóch działek na głowę – powiedział Joel. – I, na Boga, dwie w zupełności wystarczą.
Rhodes wstał i obciągnął flanelowe spodnie.
– Jeszcze zobaczymy, jak to będzie – powiedział. – A teraz muszę już iść. Obawiam się, że nie będę mógł zjeść z wami obiadu, w każdym razie, dziękuję za zaproszenie.
– Ależ możesz zostać – uśmiechnął się Barney, rozbawiony młodzieńczą niecierpliwością Rhodesa.
– Wielkie dzięki, ale doprawdy nie skorzystam. Nie zgadzamy się z twoim bratem w pewnych delikatnych kwestiach i nie chciałbym zepsuć smaku waszych frikkadeller. Proszę przeprosić czarującą narzeczoną.
– Ucieczka z podwiniętym ogonem? – uśmiechnął się Joel. – I jak to się ma do mapy Afryki pomalowanej na czerwono?
– Jeszcze zobaczymy, jak to będzie – powtórzył Rho-des. Ukłonił się z kurtuazją Edwardowi Norkowi, który odwzajemnił ukłon, strzelając przy tym palcami, a później Barneyowi.
Nagle Barney zauważył to, czego nie widział przedtem. Ten na pozór zrównoważony młodzieniec – widocznie w ferworze dyskusji – tak gniótł i szarpał swoje flanelowe spodnie, że w pewnym miejscu puściły w szwie. Był o włos od stracenia panowania nad sobą. Barney wyprowadził Rhodesa na werandę. Był chłodny, wietrzny dzień, a w powietrzu unosił się pył znad Wielkiej Dziury.
– No cóż, wydaje się, że pewnego dnia staniemy się rywalami – powiedział Rhodes metalicznym głosem. Podniósł do góry rękę i uczynił gest, który miał obrazować niezręczną sytuację, jaka między nimi powstała.
– Tak, może tak być – powiedział Barney. – Choć właściwie, to mam nadzieję, że tak będzie.
W bezpośredniości wypowiedzi Rhodesa było coś, co wytrącało Barneya z równowagi. Rhodes wydawał się rozumieć bez trudu, w jaki sposób zbić w Kimberley majątek, podczas gdy Barney stracił kilka miesięcy, aby pojąć, że te kopalnie są bajecznie bogate i że ten, kto zdoła je wziąć pod kontrolę, będzie w stanie praktycznie kontrolować całą Afrykę. Barney zrozumiał nareszcie, że w osobie Rhodesa znalazł godnego sobie i nieprzejednanego przeciwnika, a perspektywa rywalizacji zarówno podniecała go, jak i przerażała.
– Jeżeli dojdzie między nami do współzawodnictwa, to zapewniam cię, diabła zjesz, zanim mnie pokonasz – powiedział Rhodes. Następnie odwrócił się i poszedł w kierunku Kimberley, a nogawki jego spodni wściekle łopotały na wietrze. Po chwili zatrzymał się i wyjął z kieszeni małą pigułkę przeciwkaszlową. Wsadził ją w usta i poszedł dalej pewnym krokiem, jak gdyby wszystkie kopalnie diamentów już do niego należały.
Noc przed ślubem Barneya była najbardziej katastrofalną nocą w całym jego życiu. Kryzys nadszedł bez ostrzeżenia. Wszystko było dopięte na ostatni guzik; przyjechał młody wimbledoński wikary, który w anglikańskim kościele w Kimberley miał im udzielić błogosławieństwa; odczytano zapowiedzi. Wcześnie rano spodziewano się przyjazdu Jana Bloema i jego matki oraz całej rodziny Mooi Klip. Mooi Klip własnoręcznie oporządziła pół wołu na pieczyste i z pomocą młodej kobiety z Yorkshire, mieszkającej ze swoim mężem niedaleko ich domu, upiekła kilka tuzinów biszkoptów i ciastek.
Wnętrze domu wyglądało jak udekorowane na Boże Narodzenie, wszędzie wisiały girlandy kwiatów i traw, papierowe dekoracje oraz gwiazdy wycięte z blachy. Zakupiono dwie beczki wina oraz beczkę sherry i pożyczono wielką liczbę kieliszków i pucharów. Na stole starannie ustawiono talerze, a Barney przywiózł z jadłodajni Walkera dwadzieścia noży i tyle samo widelców. Joel, bez przerwy marudząc, naciął serwetek z pokrowców na meble, nie dlatego że nie było ich stać na kupno, ale z tego powodu, że nigdzie nie było można ich dostać. Mooi Klip, po której widać już było wczesną ciążę, z błyszczącymi włosami, z iskierkami radości w oczach i biustem obciśniętym stanikiem sukienki była szykowna jak nigdy dotąd. Biła z niej duma, odzyskana godność oraz zwykła, czysta miłość.
Читать дальше