– Będzie mi niezwykle przyjemnie – powiedział Barney.
– Oczywiście – pokiwał głową pan Knight. – I jeszcze jedna sprawa, tym razem ostatnia. Widzę, że pan i Agnes bardzo przypadliście sobie do gustu.
Barney zarumienił się.
– My… no cóż, chyba się lubimy.
– Ależ to dobrze. Jestem bardzo zadowolony. Mało jest tak wartościowych dziewcząt jak Agnes, zwłaszcza tutaj, w miejscu opuszczonym przez Boga. A dlaczego nie miałby pan odwiedzić nas jutro po rozprawie i zjeść z nami kolację? Możemy zorganizować jakąś muzykę, poznalibyście się bliżej?
– Wspaniały pomysł – zapewnił go Barney.
– Oczywiście. Bardzo mi przykro, że nie mogę zaprosić pana na dzisiejszy obiad, ale przychodzą do nas z wizytą Wilberforce'owie. Zna pan Kennetha Wilberforce'a? Między nami mówiąc, jest bardzo nudny, ale jest też sekretarzem wszystkich członków i czasami muszę go znosić w swoim domu.
– Ojcze – powiedziała Faith, wystawiając głowę przez drzwi i rozmyślnie ignorując obecność Barneya. – Mama pyta, czy możesz już przyjść i pokroić mięso.
Pan Knight złożył dłonie jak do pacierza.
– Mięso! – zawołał. – Oto coś dla mężczyzny, żeby mógł wypróbować swoje zęby. Do zobaczenia jutro rano, mój drogi przyjacielu. Niech pan przyprowadzi Havemanna, żebyśmy mogli przygotować się do procesu. Mięso! To produkt dla mężczyzny takiego jak ja. Mięso i drink!
Gdy Barney wrócił do obozowiska, poszedł z Mooi Klip i Joelem na krótki spacer po zboczu pagórka, na którym znajdowało się obozowisko Griąua. Joel kuśtykał, podpierając się kosturem, który zrobił dla niego kuzyn Pięta Steyna. Ogolił się i ubrał w niebieską bluzę oraz płócienne spodnie. Chociaż jeszcze cierpiał i szybko się męczył, widać było, że następuje wyraźna poprawa.
Gdy doszli do piaskowca, Joel usiadł na ziemi i oparł się plecami o skałę. Barney i Mooi Klip usiedli obok niego.
– Chyba nie przypuszczałeś, że tak piękny kraj może okazać się tak cholernie twardy dla ludzi, którzy w nim żyją? – zapytał Joel.
– Wszystko można przetrzymać – odpowiedział Barney. – Jeżeli wybierzesz odpowiednią drogę.
– A zresztą, co ty tam wiesz. Pracowałeś trochę na farmie. Nie masz pojęcia, co to znaczy grzebać w ziemi, szukając diamentów. To piekło na ziemi.
– Wkrótce się dowiem.
– O czym ty mówisz? Barney dotknął włosów ręką.
– Jutro, zaraz po rozprawie, zaczniemy pracować razem, ty i ja. Spółka Blitz i Blitz, poszukiwacze diamentów.
– Zanadto bym na to nie liczył.
– A to dlaczego? Masz najlepszego adwokata w Kim-berley.
– Jestem Żydem, Barney, i wszyscy w okolicy o tym wiedzą. Chyba nie myślisz poważnie, że Stafford Parker podkopie swój własny autorytet i zmieni decyzję?
Barney pokiwał głową.
– Właśnie tak myślę. Lepiej, żebyś ty też w to uwierzył.
– Nie jestem naiwniakiem – powiedział Joel. – Chociaż chyba jestem, bo gdybym nie był, to zwiewałbym do Wesselstroomu, aż by się kurzyło.
– Uniewinnią cię – powiedział Barney ze spokojem. Joel popatrzył na zasnutą niebieskawą mgiełką dolinę.
– Jeżeli naprawdę tak się stanie, to spółka Blitz i Blitz dojdzie do skutku. Fifty-fifty. Będziemy partnerami. Ale wcale w to nie wierzę.
Odpoczywali przez pół godziny, po czym wrócili do obozowiska. Barney i Mooi Klip poszli do namiotu jej kuzynki, która spędzała wieczór u Jana Bloema, śpiewając mu hymny, kolędy i stare hotentockie pieśni.
Wewnątrz namiotu pachniało kadzidłami i jedzeniem. Na ziemi leżał słomiany materac zawinięty w koc i wiklinowy kosz, w którym kuzynka Mooi Klip trzymała swoje osobiste rzeczy. Na niebieskim maszcie, który podtrzymywał namiot, wisiał obrazek w ramce, przedstawiający zasmuconego Jezusa otoczonego cherubinami.
Barney zdjął kapelusz, koszulę oraz spodnie. Był podniecony. Mooi Klip odwróciła się do niego plecami i rozpięła sukienkę. Jej postać oświetlała mała latarenka zapalana w czasie burzy; zapaliła ją dla nich jej kuzynka.
Zrzuciła sukienkę i odwróciła się do Barneya przodem. Barney zadrżał na widok jej nagiego ciała. Miała brązową skórę, ciężkie piersi i lekko zaokrąglony, zmysłowy brzuch, który przypominał Barneyowi brzuchy kobiet ze starych francuskich malowideł, jakie kiedyś, jako chłopiec, widział na wózku wędrownego handlarza.
Odgarnął palcami włosy z jej czoła i pocałował w usta, po czym powiedział:
– Wiesz, że przyjadę po ciebie tak szybko, jak to jest możliwe?
– Nie – odpowiedziała. – Nie wiem. Ale dzisiaj nie chcę o tym myśleć.
Położyli się na materacu, patrząc sobie prosto w oczy, jak gdyby chcieli odkryć jakąś kosmiczną tajemnicę, która kryła się w ich źrenicach. Barney pocałował Mooi Klip w ramię; było nieco słone i pachniało perfumami. Takiego zapachu Barney do tej pory nie spotkał.
Kochali się powoli w rytm odmierzającego godziny mosiężnego zegara. Chwilami Barney zapominał, gdzie jest i co się dzieje, jak gdyby śnił; budził się i ponownie zasypiał. Nie wiedział, ile czasu upłynęło. Ale pamiętał, że co chwila otwierał oczy, żeby popatrzeć na Mooi Klip, której oczy czasem były zamknięte a czasem szeroko otwarte, podczas gdy burzowa latarenka migotała słabym płomieniem jak znak z zapomnianej przeszłości.
Około północy razem osiągnęli szczyt o niezwykłej sile. Barney opuścił głowę i spojrzał w dół, na ich ciała, i dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak głęboko w nią wszedł. Leżeli bez tchu, rozluźnieni, wiedząc, że ich akt miłosny się zakończył. Dlaczego musiał się skończyć? I czy kiedykolwiek jeszcze będą się ze sobą kochać?
Śpiewy w namiocie Jana Bloema skończyły się. Barney oparł się na łokciu i spojrzał na Mooi Klip z miłością, bólem i trochę ze strachem. Dotknął jej twarzy i powiedział:
– Myślę, że lepiej będzie, jak już sobie pójdę.
Zgromadzili się pod gołym niebem: kopacze, szulerzy, pijacy i kurwy. Tego popołudnia w Nowej Gorączce Diamentów De Beerów wyjątkowo nie było słychać wrzasków, nie było biegania i zwykłej krzątaniny. Sprawa była poważna: ponowny proces uznanego za winnego i skazanego złodzieja diamentów. I obojętnie jak do niej doszło i jaki będzie werdykt Stafforda Parkera, sprawa ta miała zaważyć na przyszłych losach wszystkich poszukiwaczy diamentów w Kimberley.
Dzień był upalny i spokojny. Linia horyzontu marszczyła się i zmieniała, a pokryte blachą falistą dachy budynków drżały od gorąca. Nad głowami zgromadzonych ludzi, pod bezchmurnym niebem, krążyły sokoły. Krążyły i krążyły, jak gdyby były zbyt leniwe, żeby nurkować za zdobyczą. Na zachodnim horyzoncie pokazał się księżyc, blady i nieprzyjazny, nie zaproszony przez nikogo zwiastun zbliżającej się nocy.
Dla Stafforda Parkera i jego doradców wniesiono stół z blatem obitym skórą, a dwóch niemrawych czarnuchów rozpinało nad nim poplamione płótno obszyte frędzlami. Na ziemi stało pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt krzeseł o różnych kształtach i wielkościach – krzesła windsorskie, na kółkach, z oparciami i bez. Joel, Barney i pan Knight siedzieli na pękniętej ławce kościelnej. Joel miał mocno zabandażowaną lewą nogę, zgodnie z instrukcją pana Knighta (niech wszyscy widzą, że bardzo cierpisz), a jego kostur stał oparty o poręcz.
O drugiej wszyscy już byli na miejscu. Stafford Parker usiadł na krześle z wysokim oparciem i był gotów, żeby wysłuchać apelacji Joela. Kciuki wepchnął do kieszeni swojej kamizelki, uniósł do góry głowę – jego biała broda sterczała teraz jak ogon wilgi – i powiedział:
Читать дальше