– Tak, powinniśmy! – huknął Stafford Parker, chociaż było oczywiste, że nie ma na to specjalnej ochoty. Mieszkańcom Kimberley wystarczało, że sądzono i skazywano morderców, złodziei diamentów i szmuglerów. Inne przestępstwa, takie jak gwałt, przechowywanie zbiegów, pijaństwo były zbyt lekkie gatunkowo i nie opłacało się ich ścigać.
– Może mnie pan aresztować, jeżeli pan chce – zgodził się Barney. -Ale popełni pan jeszcze jeden błąd. Znam prawnika, który zgodził się występować w imieniu pana Havemanna, i jeżeli chce pan uchronić swoją reputację, powinien pan wysłuchać, co mamy do powiedzenia.
– Prawnika? Jakiego prawnika?
– Prawnika o uznanej reputacji i to już wszystko, co mogę powiedzieć.
– Blefuje pan – powiedział Stafford Parker. – Gra pan na czas, bo chce pan, żeby Havemann odzyskał siły. Jeżeli zgodzę się na pańską propozycję i wyznaczę datę przesłuchania, Havemann zwieje za granicę, jak tylko lepiej się poczuje.
Barney sięgnął do kieszeni i wyciągnął 212 funtów, które Harold Feinberg zapłacił mu za diamenty. Podniósł pieniądze do góry i powiedział:
– Tutaj jest więcej niż dwieście funtów. Może je pan zatrzymać jako kaucję.
Stafford Parker zmarszczył brwi, a jego pomocnik zaczął szeptać mu coś do ucha. Po chwili Parker odezwał się:
– Jeżeli wezmę pieniądze, to mogę zostać posądzony o przyjęcie łapówki. I dlaczego w ogóle mam się zgodzić na apelację? Jeżeli zgodzę się na nią, to przyznam się do błędu w pierwszej instancji.
– Być może mylił się pan, ale nie ze swojej winy – powiedział Barney. – Ale czy mógłby pan żyć ze świadomością, że skazał pan na śmierć niewinnego człowieka tylko z powodu swojego uporu, że nie chciał się pan zgodzić na apelację?
Stafford Parker naradził się ze swoim kompanem.
– Żądam utworzenia dobrej, solidnej ławy przysięgłych – powiedział. – Żadnych Griąua, żadnych obcych. I żadnych Amerykanów również.
– Bardzo dobrze – zgodził się Barney.
Parker zamilkł, z kwaśną miną rozmyślając nad propozycją Barneya. Jego doradca czekał na odpowiedź, nerwowo rozglądając się dookoła. W końcu Parker przemówił:
– W porządku. Jeżeli jest pan przekonany, że istnieją podstawy do wniesienia apelacji, to wysłucham pana.
– Czy weźmie pan pieniądze? – zapytał Barney. Stafford Parker potrząsnął głową.
– Może je pan schować. Jestem człowiekiem honoru i mam nadzieję, że pan również. – Podniósł do góry wyprostowany palec. – Jeżeli zagra pan nieuczciwie, panie Blitz, wypuszczę na pana swoje psy, które będą pana ścigać gdziekolwiek by się pan ukrył, w każdym zakątku Kolonii, aż w końcu dopadną pana i wyszarpią pańskie żydowskie wnętrzności.
– Nazywamy je kishkehami – uśmiechnął się Barney.
Stafford Parker obrócił się na pięcie i poszedł w kierunku zbocza. Tylko jego towarzysze odwracali się co kilka kroków i spoglądali na Barneya, Jana Bloema i na starą orangutanicę, która siedziała w swoim czerwonym fotelu między namiotami.
Jan Bloem włożył ręce do kieszeni swojego czarnego niedzielnego ubrania i spojrzał na Barneya z zainteresowaniem.
– Jest pan dzisiaj silny – powiedział z naciskiem. – Jak to się stało, że nagle stał się pan taki silny?
Barney wzruszył ramionami.
– Joel jest moim bratem. Myślę, że w końcu znalazłem cel, cel, którego nie miałem przedtem.
– Czy nie jest pan przypadkiem zakochany? – zapytał Jan Bloem.
Pani Bloem zakaszlała i wypluła brązową ślinę na trawę. Barney nie odpowiedział, ale nie mógł powstrzymać uśmiechu.
Jan Bloem odwrócił głowę i jego wzrok spoczął na namiocie Natalii Marneweck.
– Rik Marneweck był moim bliskim, szczególnym przyjacielem – powiedział. – Kiedy umierał, przyrzekłem mu, że będę opiekować się wdową.
– Ja jej nie skrzywdzę – powiedział Barney. Jan Bloem wykrzywił twarz.
– Nie może składać pan takich obietnic. Nawet Jezus tego nie robił.
W sobotni wieczór chłopiec przyniósł wiadomość, że rozprawa odbędzie się w poniedziałek po południu, o trzeciej godzinie, i że Stafford Parker już wybrał ławę przysięgłych.
– Na pewno będą to sami protestanccy bigoci – powiedział Joel z niepokojem, siedząc w łóżku i trzymając na kolanach miskę z sosatie, którą przyrządziła dla niego Mooi Klip. Miał podkrążone oczy i ciągle był nie ogolony. Trochę polepszył mu się humor, chociaż nie przestawał mówić o ucieczce i zrobieniu fortuny w Zanzibarze, gdzie mógłby założyć plantację goździków, albo na Madagaskarze.
– Na to właśnie liczyłem – uśmiechnął się Barney.
– Liczyłeś na protestantów? Jednym z tych cholernych zarzutów, które wysunięto przeciwko mnie podczas pierwszego procesu, był zarzut, że jestem Żydem. Stafford Parker powiedział, że złodziejstwo mam we krwi. Oczywiście, próbowałem to ukryć. Wiesz, jacy oni tutaj są. Ale jeden z górników zapamiętał mnie ze statku, na którym pracowałem; on nim również płynął. Już samo to, że byłem Żydem, wystarczyło, żeby mnie rozciągnąć.
– Tym niemniej – powiedział cicho Barney – miałem nadzieję, że wybiorą protestancką ławę przysięgłych. Staną przed wyborem: albo uwierzyć czarnemu, albo zaufać białemu, nieważne, czy jest Żydem, czy nie. Postaram się wykorzystać drzemiące w nich uprzedzenia, żeby wybrali mniejsze zło.
Joel zjadł do końca sosatie i postawił miskę na podłodze przy swoim posłaniu.
– Zawsze uważałem, że masz głowę do interesów – powiedział. W jego głosie brzmiał podziw, ale i nutka zazdrości. – Teraz wiem, że powinienem nalegać, żebyś od razu ze mną wyjechał.
– A mama?
Joel dotknął powieki koniuszkiem palca, jak gdyby chciał strącić okruch winy do niej przyczepiony.
– Tak – powiedział. – Zapomniałem.
– Nie powinieneś siebie winić. To nie była twoja wina, ani moja.
– Być może. Ale ciągle ci się śni krew na dłoniach. A ja widzę w snach, jak wyglądała w dniu, kiedy wyjechałem.
Do namiotu weszła Mooi Klip i podniosła lampę, żeby skrócić knot.
– Joelu – upomniała go. – Czas spać.
– Jesteś jak matka – powiedział Joel z ironicznym uśmiechem. – Ta dziewczyna mówi mi, kiedy wstać, kiedy iść spać, kiedy umyć zęby. Karmi mnie, kąpie i traktuje jak swoją własność. Barney wstał.
– Jutro lepiej się poczujesz. A w poniedziałek będziesz zdrów jak ryba. Na pewno pokonasz Stowarzyszenie Górników.
– Kiedy masz się spotkać z twoim przyjacielem prawnikiem?
– Jutro, po mszy.
– Kościół? Wpuszczają Żydów do kościoła?
– Pana Barneya wpuszczą. Pana Blitza – nie. Joel przejechał palcami po zaroście.
– Mam nadzieję – oczywiście idzie mi tu wyłącznie o ciebie – że nie odkryją prawdy. Pogoniliby cię kopniakami do samego Kapsztadu.
Mooi Klip poprawiła Joelowi koc i wyszła razem z Barneyem przed namiot. Barney wziął ją za rękę i przyciągnął do siebie. Pocałował ją, a ona przymknęła oczy i odwzajemniła pocałunek, szybko i delikatnie, jak gdyby chciała spróbować moskonfyt na jego ustach.
– Za dwa dni wracamy do Klipdrift – powiedziała.
– Kto wraca do Klipdrift?
– Jan Bloem, jego matka, my wszyscy. Rozmawiał już z Anglikami, z kopaczami. Teraz chce wracać do domu.
Barney dotknął jej policzka.
– A co ty zrobisz? Pojedziesz z nim do Klipdrift?
– Tam jest moja rodzina. Moja matka, mój ojciec, moi bracia.
– Wiem. Ale czy wrócisz? Mooi Klip opuściła głowę.
Читать дальше