Złapał Natalię za rękę i odwrócił głowę, żeby na nią spojrzeć. Jej twarz błyszczała od potu. Wolną ręką trzymała się za pierś, nieświadomie gładząc palcami sutek. Nogi miała rozrzucone, kropelki nasienia na włosach łonowych błyszczały w świetle jak diamenty, jak dopiero co rozkrojony owoc w czasie tajemniczego pikniku pod chmurami nocnego nieba.
– Nienawidzisz mnie teraz? – zapytał Barney. Natalia spojrzała na niego przez chwilę i potrząsnęła głową.
– Nie powinienem tego robić – powiedział Barney. Usiadł i dotknął palcami jej włosów. – Mój Boże, nie powinienem tego robić.
Zaczął rozglądać się za porozrzucaną bielizną, ale Natalia również podniosła się i oplotła go ramionami, przytulając się do niego i przyciskając głowę do jego obnażonej klatki piersiowej.
– Miałam już męża – powiedziała. – W zeszłym roku mój mąż umarł. Byłam smutna. Zawsze mówiłam – nigdy nie znajdę drugiego mężczyzny takiego jak mój mąż. Ale ty jesteś do niego podobny.
Barney czuł dotyk jej loków na gołej skórze, były bardzo kobiece, czuł się bezpiecznie i było mu ciepło. Dotknął ręką jej głowy.
– Mógłbym cię pokochać, Natalio – powiedział takim tonem, jak gdyby pytał ją, czy ona również mogłaby pokochać jego.
– Teraz musisz nazywać mnie Mooi Klip – powiedziała. – Tak nazywał mnie mąż.
– Mooi Klip?
– To znaczy „ładny kamień". Tak nazwali pierwszy duży diament.
Pochylił głowę i delikatnie pocałował ją w czoło. Pachniała perfumami z piżma, mydłem Pears i potem.
– W porządku, Mooi Klip – powiedział. – Odtąd będziesz moim ładnym kamieniem.
Spali objęci na kocach aż do pierwszego, bladego promyka gwiazdy porannej, kiedy to obudziły się ptaki i wypełniły dolinę radosnym świergotem, kiedy trawy zaczęły się poruszać w porannym wietrze. Barney jeszcze drzemał, a dziewczyna imieniem Mooi Klip zwinęła swoje posłanie i poszła rozpalić ognisko, żeby – zanim słońce wzejdzie nad wschodnim horyzontem – przynieść Barneyowi emaliowany kubek z gorącą herbatą i kawałek ciepłego, ciastowatego chleba.
Barney oparł się na łokciu, siorbiąc herbatę i żując chleb, a Mooi Klip uklękła obok niego i obserwowała go z zadowoleniem nowej narzeczonej.
Stafford Parker przybył do obozowiska Griqua około południa. Jego czerwoną twarz okalała biała broda. Był w towarzystwie swojej zwykłej świty: członków magistratu, górników i tłumaczy. Nie wpadł do obozu znienacka: na pół godziny przed jego przybyciem przybiegł chłopiec Griqua, który wbiegł między namioty i ostrzegł Jana Bloema, że powinien spodziewać się wizyty ważnego gościa. Jan Bloem stanął przed swoim olbrzymim namiotem ubrany w najlepsze niedzielne ubranie, mając po swojej prawej ręce matkę, która siedziała w czerwonym, pluszowym fotelu – prezent od sir Philipa Woodhouse'a – ubrana w zielonoszmaragdową suknię i paliła glinianą fajkę.
Barney spędził cały ranek z Joelem, który trochę gorączkował i spocony rzucał się na swoim posłaniu. Kiedy jednak usłyszał obce głosy na zewnątrz, wiedział, że przyjechał Stafford Parker, odsunął zasłonę i wyszedł przed namiot.
– Tak, a więc jak się pan miewa? – zapytał Stafford Parker, stając przed Janem Bloemem z pięściami na biodrach. Kiedy tak stał w tej agresywnej i pewnej siebie pozie, przypominał Barneyowi pana Knighta. Barney podszedł bliżej i stanął kilka stóp od fotela pani Bloem, był tak blisko, że czuł aromatyczny zapach tytoniu Navy Cut.
– Bardzo dobrze – uśmiechnął się Jan Bloem. – A pań?
Stafford Parker opuścił jedną rękę i strzelił palcami; jeden z jego kompanów, chudy mężczyzna z gałkowatym nosem i siną brodą, podał mu Biblię. Parker podniósł ją do góry i Barney natychmiast rozpoznał Biblię, z której jego przyjaciel Piet Steyn czytał Joelowi niektóre wersety. Musieli przez zapomnienie zostawić ją na ziemi, kiedy uwalniali Joela z więzów.
– Ta Biblia – powiedział Stafford Parker dobitnym głosem, który odbił się echem i przypominał dźwięk dwóch uderzonych o siebie cegieł – ta Biblia została znaleziona na miejscu przestępstwa.
– Aha – uśmiechnął się Jan Bloem. – Czyli gdzie?
– Kilkaset jardów w kierunku południowym od kopalni – odpowiedział Stafford Parker. – Tam, gdzie został rozciągnięty złodziej diamentów. Wyrok brzmiał: trzy dni, chyba że śmierć przyszłaby prędzej.
– Rozumiem – powiedział Jan Bloem spokojnym głosem.
– A mnie się wydaje, że wcale pan nie rozumie – warknął Stafford Parker, potrząsając Biblią, jak gdyby to była kostka cukru. – Ponieważ skazany złodziej diamentów został bezprawnie uwolniony i ktoś pomógł mu zbiec. Ta Biblia należy do tego, kto to zrobił.
– Oczywiście ma pan dowody – powiedział bez emocji Jan Bloem. Odwrócił się, żeby uśmiechnąć się do swojej matki, która ponownie rozpalała fajkę, zaciągając się, wydmuchując dym i wymachując zapałkami.
– A jakich więcej dowodów potrzeba? – zagrzmiał Stafford Parker. – Tu jest ta Biblia. Ona jest dowodem.
– Mogła zostać zgubiona przy jakiejś innej okazji – zasugerował Jan Bloem. – Mogła zostać ukradziona właścicielowi i rozmyślnie podrzucona na miejscu przestępstwa.
– Mam gdzieś pański angielski ze szkółki misyjnej! – zawołał Stafford Parker. – I nie interesują mnie pańskie teorie! Na okładce Biblii jest napisane, że należy do Pięta Steyna, a Pięt Steyn, jak każdy bardzo dobrze wie, jest pańskim kuzynem. A więc jeżeli skazany złodziej gdzieś się ukrywa, to musi być tutaj, z panem, pańską matką i resztą plemienia.
– A gdyby tutaj był – to co z tego? – zapytał Jan Bloem.
Stafford Parker popatrzył na niego z grymasem na twarzy.
– Jeżeli on tutaj jest, mój dobry panie Bloem, to jestem upoważniony do przysporzenia panu więcej kłopotów, niżby się pan spodziewał. Mam prawo aresztować pana, pańskiego kuzyna i każdego z tego obozowiska, kto udzielił zbiegowi jakiejkolwiek pomocy.
Barney wysunął się do przodu i oparł ręce na oparciu fotela pani Bloem. Starsza kobieta zadarła głowę do góry i spojrzała na niego z wyraźnym zaciekawieniem wypisanym na jej dobrotliwej, orangutaniej twarzy. Kiwała głową, że zgadza się z każdym słowem wypowiedzianym przez Barneya, chociaż wcale nie rozumiała po angielsku.
– Pański zbieg jest tutaj, panie Parker – powiedział. – Ale znajduje się pod moją opieką, a nie pana Bloema, i to ja jestem całkowicie odpowiedzialny za jego uwolnienie. Nikt z tutaj obecnych nie jest w to zamieszany.
Stafford Parker odwrócił się i wlepił w Barneya zdumione spojrzenie.
– Znam pana. Znam pańską twarz. Spotkałem pana wcześniej – powiedział głośno.
– Nazywam się Barney Blitz. Kiedyś spotkaliśmy się w Gong Gong. Nazwał mnie pan wtedy srałem.
– Aha – powiedział Stafford Parker szorstkim tonem, chociaż Barney zauważył, że był zmieszany.
– Pański złodziej diamentów, jak go pan nazywa – powiedział Barney – był bliski śmierci. Uwolnienie go było aktem humanitarnym. Uwolniłem go również dlatego, że chcę zaskarżyć pański wyrok – zgodnie z prawem i uczciwie, w sądzie i przed ławą przysięgłych składającą się z dwunastu osób.
– To absurd! – wykrzyknął Stafford Parker, wymachując ręką. – Już został skazany. Został wydany wyrok. Jeżeli wszyscy odwoływaliby się od moich wyroków, zapanowałby chaos.
– Pana również powinniśmy aresztować – wtrącił sinobrody członek magistratu z ostrym akcentem z okolic Lancashire.
Читать дальше