– K-komu?
– Jōnin - to generał klanu, strateg. On przyjmował zlecenia, on decydował, któremu z chuninów, oficerów, powierzyć opracowanie akcji, a osobiście zabijali i szpiegowali geninowie, żołnierze. Każdy genin dążył do osiągnięcia perfekcji w jakimś wąskim zakresie, w którym nie miał sobie równych. Na przykład, w bezszelestnym marszu shinobi – aruki, w intonjutsu, poruszaniu się bez dźwięku i rzucania cienia, albo w fukumi-bari, pluciu jadem.
– Co? – zamrugał Lockston. – W czym?
– Ninja miał w ustach bambusową rurkę z paroma nasączonymi trucizną igłami. Mistrz fukumi-bari wypluwał je raptem na dość znaczny dystans, do dziesięciu, piętnastu kroków. Shinobi nade wszystko cenili sobie sztukę szybkiej zmiany powierzchowności. O sławnym Jaemonie Jamadzem piszą, że gdy przebiegał przez tłum, świadkowie opisywali potem sześciu różnych ludzi, z których każdy był inny. Shinobi w ogóle starali się nie pokazywać prawdziwej twarzy obcym. Był to przywilej wyłącznie kamratów z klanu. Dla zmiany powierzchowności umieli dodawać sobie lub, na odwrót, ujmować zmarszczek, zmieniać sposób chodzenia, kształt nosa i ust, nawet wzrost. Jeśli zaś ninja trafił w położenie bez wyjścia i groziła mu niewola, zabijał się, ale przedtem obowiązkowo pozbawiał się twarzy. Wrogowie nie mogli zobaczyć go nawet po śmierci. Był raz przesławny shinobi przezwiskiem Sarutobi – Małpi Sus. Dostał to imię, bo umiał skakać jak małpa. Sypiał na gałęziach drzew, najzwyczajniej przeskakiwał wymierzone weń włócznie, i tak dalej. Pewnego razu, skacząc z muru zamku szoguna, gdzie wysiano go na przeszpiegi, Sarutobi wpadł w potrzask. Straż ruszyła nań, wywijając mieczami. Wtedy ninja odrąbał sobie stopę, w jednej chwili założył opaskę uciskową i jął uciekać, skacząc na jednej nodze. Widząc jednak, że nie ujdzie, odwrócił się do prześladowców, obrzucił ich stekiem ulicznych wyzwisk i przeszył sobie gardło mieczem, ale przedtem, jako powiada kronika, „odciął sobie twarz”.
– Jak to: odciął twarz? – zapytał Fandorin.
– Niezbyt wiadomo. To chyba zwrot przenośny, oznaczający: pociął, oszpecił, sprawił, że była nierozpoznawalna.
– Ale wspominał pan i o ż-żmii. Mamusi-gama – chyba tak?
– Ach, tak. „Skradacze” chlubili się nadzwyczaj zręcznym wykorzystywaniem dla swych celów zwierząt. Gołębi pocztowych, myśliwskich sokołów, nawet pająków, żab i żmij. Stąd też wzięły się legendy, że umieją przybrać kształt dowolnego stworzenia. Szczególnie często shinobi nosili ze sobą żmije, które nigdy ich nie kąsały. Mogły się przydać dla zdobycia trucizny, wtedy ninja wyciskał jej kilka kropel jadu, lub po to, by podrzucić ją na posłanie wroga, wreszcie na postrach. Sierp żmijowy polegał na tym, że mamushi przywiązywano za ogon do rękojeści sierpa. Wymachując tą egzotyczną bronią, „skradacz” mógł wzbudzić panikę w tłumie i w zamieszaniu zniknąć.
– Zgadza się! Jak na dłoni! – Erast Pietrowicz z przejęcia zerwał się z miejsca. – Kapitana zabił ninja, posługując się swoją t-tajemną sztuką. I ja go wczoraj widziałem. Teraz wiemy, kogo szukać. Starca shinobi, powiązanego z satsumskimi samurajami!
Doktor i inspektor wymienili spojrzenia, przy czym Twiggs przybrał wyraz konfuzji, a Japończyk kiwnął głową jakby z lekką przyganą.
– Mister Twiggs wygłosił nader interesujący wykład – z wolna powiedział Asagawa. – Ale zapomniał wspomnieć o jednym ważnym szczególe… Perfidnych shinobi już od dobrych trzystu lat nie ma…
– Racja – nie bez winy potwierdził lekarz. – Oczywiście, powinienem był uprzedzić o tym zaraz na początku, by nie wprowadzać panów w błąd.
– A gdzież się oni p-podziali? – W głosie radcy tytularnego dźwięczał autentyczny zawód.
– Jak widać, wypada mi doprowadzić mój, jak się wyraził inspektor, wykład do końca. – Doktor przyłożył rękę do piersi, jakby prosząc Asagawę o wybaczenie. – Trzysta lat temu „skradacze” żyli w dwóch dolinach, oddzielonych od siebie górskim grzbietem. Do głównego klanu należała dolina Iga, stąd nazywano ich Iga-ninja. Tą malutką prowincją, osłoniętą zewsząd przewieszonymi skałami, władały pięćdziesiąt trzy rody dziedzicznych szpiegów. U „skradaczy” istniało coś w rodzaju republiki, którą rządził obieralny jōnin. Ostatniego z władców zwano Momochi Tamba – o tym człowieku jeszcze za życia krążyły legendy. Cesarz ofiarował mu herb honorowy, na którym widniało siedem księżyców i strzała. Kronika mówi, że zła czarownica obraziła się na Kioto i obłożyła je klątwą: na niebie nad cesarską stolicą zapłonęło siedem księżyców, i wszystkich mieszkańców zdjęła zgroza wobec tak niebywałego ataku. Cesarz zawezwał na pomoc Tambę. Ten raz tylko rzucił okiem na firmament, naciągnął łuk i bezbłędnie posłał strzały w te z księżyców, które dodała czarownica. Szelma została zabita, a diabelstwo sczezło. Bóg raczy wiedzieć, co tam w istocie zaszło, ale sądząc z tego, że krążyły podobne opowieści, reputacja Tamby była zaiste legendarna. Na swe nieszczęście potężny jōnin wdał się w spór z kimś jeszcze potężniejszym – wielkim dyktatorem Nobunagą. I to już nie bajki, lecz historia.
Trzykrotnie Nobunaga wysyłał armie na podbój prowincji Iga. Pierwsze dwa razy nieliczni ninja zwyciężali samurajów. Napadali nocą na obóz ekspedycji karnej, podkładali ogień i siali panikę, uśmiercali najlepszych dowódców, przebrani w barwy wrogów prowokowali krwawe starcia pomiędzy oddziałami najeźdźczych armii. Tysiące wojowników położyło głowy w wąwozach i na górskich przełęczach.
Wreszcie cierpliwość Nobunagi się wyczerpała. W dziewiątym roku Niebiańskiej Sprawiedliwości, czyli tysiąc pięćset osiemdziesiątym pierwszym chrześcijańskiej miary czasu, dyktator przywiódł do Igi wielką armię, wielokrotnie przewyższającą liczebność mieszkańców doliny. Samuraje masakrowali na swej drodze wszystko, co żyje. Nie tylko kobiety i dzieci, ale i bydło domowe, górską zwierzynę, nawet jaszczurki, myszy i żmije – bali się, że to przeobrażeni shinobi. A co najgorsze, napastników wspierali ninja z sąsiedniej prowincji Koga, tak zwani kōga-ninja. Oni to zapewnili Nobunadze zwycięstwo, gdyż znali wszystkie sztuczki i fortele skradaczy.
Momochi Tamba z resztką drużyny obwarował się w starym chramie na górze Hijiyama. Walczyli potąd, aż wszyscy zginęli od strzał i ognia. Ostatni ze skradaczy poderżnęli sobie gardła, wcześniej „odcinając” twarze.
Ze śmiercią Tamby i jego ludzi historia shinobi kończy się ostatecznie. Kōga-ninja, którzy okazali pomoc najeźdźczej armii, otrzymali w nagrodę godność samurajów, a potem spełniali obowiązki strażników dworu szogunów. Wojny dobiegły kresu, w kraju na dwa i pół wieku zapanował spokój, a rzemiosło shinobi okazało się bezużyteczne. Na sytej, próżniaczej służbie dawni magowie sztuk tajemnych w parę pokoleń zatracili wszystkie swoje nawyki. W ostatnim okresie szogunatu, przed rewolucją, potomkowie skradaczy strzegli komnat kobiecych. Roztyli się, rozleniwili. Najważniejszą sprawą w ich życiu bywał wówczas opad śniegu.
– Co? – zapytał Erast Pietrowicz, uznawszy, że się przesłyszał.
– Tak, tak. – Doktor uśmiechnął się. – Najzwyklejszy śnieg, który w Tokio skądinąd trafia się nie co roku. Jeśli śnieg zdarzał się w Nowy Rok, w pałacu urządzano tradycyjną zabawę: służące dzieliły się na dwa wojska i obrzucały śnieżkami. Dwa piszczące z podniecenia oddziały, jeden w białych, drugi w czerwonych kimonach, toczyły bitwę dla rozrywki szoguna i dworaków. Pośrodku, rozdzielając armie, stał łańcuszek odzianych w czarne uniformy ninja. Rzecz jasna, większość śnieżek trafiła w ich spasione od wielowiekowego nieróbstwa fizjonomie i wszyscy widzowie zataczali się ze śmiechu. Taki był niesławny koniec sekty strasznych zabójców.
Читать дальше