– Albo, co jeszcze pewniejsze, skończą ze sobą i wtedy śledztwo stanie w martwym punkcie – dorzucił doktor. – Toż to samuraje! Nie, inspektorze, pański plan jest naprawdę kiepski!
Asagawa dał im się jeszcze trochę popieklić, po czym powiedział:
– Nie zdarzy się ani pierwsze, ani drugie. Gdyby panowie zechcieli pofatygować się do mnie do komisariatu, pokazałbym, jak zamierzamy przeprowadzić operację. Poza tym z komisariatu do dzielnicy Fukushima jest ledwie pięć minut drogi.
* * *
Keisatsu-sho, japoński komisariat policji, mało przypominał biuro sierżanta Lockstona. Municypalna twierdza praworządności sprawiała imponujące wrażenie. Masywne drzwi z szyldem z brązu, ceglane ściany, blaszany dach, stalowe kraty w oknach więziennej celi. Słowem – twierdza, w tym zawierało się wszystko. Placówka Asagawy zaś mieściła się w niskim budynku z desek, krytym dachówką i przywodzącym na myśl stodołę lub szopę. Co prawda, u wejścia dyżurował wartownik w nienagannym mundurze i wypucowanych butach, ale ten japoński stójkowy był drobniutki, a do tego jeszcze okularnik. Lockston, przechodząc, popatrzył na niego i tylko prychnął.
Wnętrze zaś okazało się całkiem dziwaczne.
Policjanci municypalni snuli się po korytarzach godnie, wręcz sennie, a tu wszyscy mrowili się jak myszy, szybko kłaniając się w biegu i rzucając naczelnikowi krótkie pozdrowienia. Bez przerwy zamykały się i otwierały drzwi. Erast Pietrowicz zajrzał w jedne: dostrzegł rząd biurek, przy każdym malutkiego urzędnika, a wszyscy wodzili co tchu pędzelkami po papierze.
– Dział rejestracji – wyjaśnił Asagawa. – Uważamy to za najważniejszą część pracy policyjnej. Gdy władzy wiadomo, gdzie kto mieszka i czym się zajmuje, liczba przestępstw spada.
Z przeciwległej strony korytarza dochodził dźwięczny stuk, jak gdyby cały tłum rozpuszczonej dzieciarni wodził zapamiętale patykami po parkanie. Erast Pietrowicz, wykorzystując przewagę swego wzrostu, zajrzał w okienko nad drzwiami.
Dwudziestu ludzi w czarnych watowanych strojach i drucianych maskach łupiło, ile wlezie, jedni drugich bambusowymi kijami.
– Zajęcia z szermierki, obowiązkowe dla wszystkich. Ale my nie tu, tylko na strzelnicę.
Inspektor skręcił za róg i wyprowadził gości na podwórze, które uderzyło Fandorina czystością i zadbaniem. Ładna była zwłaszcza miniaturowa, zaciągnięta rzęsą sadzawka, w której godnie zataczał kręgi szkarłatny karp.
– Uwielbia to mój zastępca – wymamrotał Asagawa, jak się zdaje, nie bez zmieszania. – A zwłaszcza kamienne ogrody… Zresztą ja się nie sprzeciwiam.
Fandorin obejrzał się wokół, oczekując, że zobaczy jakieś rzeźby, ale wyciosanych z kamienia roślin nigdzie nie zobaczył. Tylko drobny żwirek, a na nim kilka masywnych polnych kamieni, rozstawionych bez jakiejkolwiek symetrii.
– To, jak się zdaje, alegoria walki porządku z chaosem – rzekł doktor z miną znawcy. – Niezłe, choć może trochę zbyt uproszczone.
Radca tytularny i sierżant spojrzeli na siebie. Pierwszy z zakłopotaniem, drugi ironicznie.
Zeszli pod ziemię, do długiej piwnicy, oświetlonej lampami olejnymi. Sądząc po tarczach strzelniczych i skrzynkach wystrzelonych łusek, znajdowała się tu policyjna strzelnica. Uwagę Fandorina skupiły trzy słomiane kukły ludzkiego wzrostu: każda obleczona w kimono, z bambusowym mieczem.
– Najłaskawiej proszę pana wicekonsula o zapoznanie się z moim planem. – Asagawa podkręcił knoty lamp, zrobiło się jaśniej. – Na moją prośbę pan wiceintendent Suga przysłał dwóch dobrych strzelców z broni krótkiej. Sprawdziłem ich na tych figurach, obaj strzelają celnie. Pozwolimy Satsumczykom wejść do godaunu. Potem przyjdziemy ich aresztować. Tylko we czwórkę: jeden odgrywać będzie starszego, trzej – szeregowych członków patrolu. Gdyby było więcej, Satsumczycy rzeczywiście mogliby skończyć ze sobą, lecz w tym wypadku będą pewni, że z tak małym oddziałem poradzą sobie bez trudu. Dobędą mieczy, a wtedy „starszy” pada na podłogę – jego rola na tym się kończy. Trzej z „patrolu” (dwaj tokijczycy i ja) wyciągają spod płaszczy rewolwery i otwierają ogień. Strzelać będziemy w ręce. W ten sposób, po pierwsze, ujmiemy złoczyńców z bronią w ręku, a po drugie – nie pozwolimy im ujść sprawiedliwości.
Amerykanin trącił Erasta Pietrowicza łokciem w bok:
– Słyszałeś, Rusty! Będą strzelać w ręce! Nie takie to proste, mister Go. Wiadomo, jacy są z Japończyków strzelcy! Plan może niezły, ale nie pan powinien tam iść.
– A kto w takim razie, jeśli wolno spytać? I pozwolę sobie przypomnieć, że moje imię brzmi Goemon.
– Okay! Niech będzie Goemon. Kto ma iść nadziać ołowiem żółto… znaczy się, Satsumczyków? Po pierwsze, oczywiście, ja. Powiedz, Rusty, dobrze strzelasz?
– Tak sobie – skromnie odpowiedział Erast Pietrowicz, umiejący z dwudziestu kroków wpakować cały bębenek w punkt. – Ma się rozumieć, z broni długiej i z podpórki.
– Świetnie! Co do pana, doc, już swoje wiemy. Strzela pan tak, jak rżnie skalpelem. Jest pan tu naturalnie jakby człowiekiem postronnym i wziąć udziału w naszym show nie ma pan obowiązku, ale jeśli się pan nie obawia…
– A skąd! – ożywił się Twiggs. – Ja teraz, wie pan, już żadnej strzelaniny się nie boję. Trafić w cel dużo łatwiej niż, powiedzmy, porządnie połatać mięsień czy założyć szew.
– Zuch, Lance! Teraz, Go, ma pan trójkę swoich „patrolowych”. Wbijemy Rusty’ego i Lance’a w mundury i będziemy odstawiać trzech tępych municypalnych. Pana, za pozwoleniem, weźmiemy na czwartego, niby w charakterze tłumacza. Pogada pan z nimi i lu na podłogę, a resztę zrobimy sami. Zgoda, chłopaki?
– Oczywiście! – z entuzjazmem zawołał doktor, zachwycony perspektywą przygody.
„Mężczyzna – pomyślał Erast Pietrowicz – najbardziej nawet pokojowego fachu, raz wziąwszy broń do ręki, nigdy nie zapomni tego doznania i zapragnie doświadczyć go znowu”.
– Proszę wybaczyć dociekliwość, ale można by zobaczyć, jak panowie strzelacie? – zapytał Asagawa. – Rzecz jasna, nie śmiem wątpić w wasze słowo, ale operacja jest zbyt ważna i odpowiadam za nią przed wiceintendentem, a i przed samym panem ministrem.
Twiggs zatarł ręce.
– No cóż, z chęcią. Czy użyczy mi pan jeden z pańskich godnych uwagi koltów, sir?
Sierżant wręczył mu rewolwer. Doktor zrzucił surdut, zostając w samej kamizelce. Z lekka poruszył palcami prawej ręki, ścisnął kolbę, pedantycznie wycelował i pierwszą zaraz kulą przebił jednej z kukieł słomiany napięstek. Bambusowy miecz upadł na podłogę.
– Brawo, Lance!
Twiggs ugiął się pod mocnym klapsem w plecy, lecz inspektor pokręcił głową.
– Sensei, z całym szacunkiem… Rozbójnicy nie będą stać i czekać, aż pan wyceluje. To przecież nie europejski pojedynek na pistolety. Trzeba strzelać piorunem, a do tego brać pod uwagę, że pański przeciwnik też będzie w ruchu.
Japończyk nacisnął nogą jakąś dźwignię i manekiny zatoczyły nagle krąg na swym drewnianym postumencie niczym na karuzeli.
Lancelot Twiggs mrugnął, opuścił rewolwer.
– Nie. Tego nie ćwiczyłem. Nie dam rady.
– Dawaj mnie!
Sierżant odsunął lekarza. Stanął w rozkroku, ugiął nogi, energicznie wyrwał z kabury kolta i wypalił cztery razy z rzędu. Jedna z kukieł gruchnęła z postumentu, we wszystkie strony frunęły paździerze.
Asagawa podszedł, kucnął.
– Cztery dziury: dwie w piersi, dwie w brzuchu.
– A coś pan myślał! Walter Lockston wali bezbłędnie.
Читать дальше