* * *
Kolejny raz spotkali się nazajutrz po południu. Z Tokio do policji municypalnej przybył kapitan-lejtnant Bucharcew sprawdzić, jak toczy się śledztwo. W porównaniu z pierwszym spotkaniem attaché morski zdał się istnym aniołem. Wobec radcy tytularnego najzupełniej się zmienił, przejawiał szacunek, mało mówił i uważnie słuchał.
Niczego nowego się odeń nie dowiedzieli. Tyle tylko, że minister Ōkubo pozostaje pod ochroną we dnie i w nocy, prawie nie opuszcza swojej rezydencji i strasznie się na to wścieka. Może nie wytrzymać obiecanego tygodnia.
Erast Pietrowicz wyłożył krótko rodakowi stan rzeczy. Satsumczycy znikli bez śladu, obserwację Garbusa wzmożono, bo teraz już było jasne, że miał łączność ze spiskowcami, ale pożytek z tej inwigilacji był bliski zera. Gospodarz Rakuena cały czas tkwi u siebie, nad ranem idzie do domu spać, potem wraca do spelunki. Brak jakichkolwiek punktów zaczepienia.
Fandorin zademonstrował jeszcze Bucharcewowi zebrane poszlaki, specjalnie na tę okazję wyłożone na stole sierżanta: trzy miecze, celuloidowy kołnierzyk i lustro.
Dwa ostatnie przedmioty kapitan – lejtnant oglądał przez lupę, potem przez tę samą lupę długo wpatrywał się w opuszkę własnego palca, wzruszył ramionami i orzekł: „Bzdurologia”.
Odprowadzany do powozu, agent podzielił się myślą o szczególnej wadze powierzonej Fandorinowi sprawy.
– …Możemy albo zwiększyć nasze wpływy do niebywałych wyżyn, jeśli uda się panu ująć zabójców, albo poderwać swą reputację i wzbudzić niechęć wszechmogącego ministra, który nie daruje nam, żeśmy wepchnęli go do klatki – w zaufaniu zniżył głos Mścisław Mikołajewicz.
Radca tytularny słuchał z lekkim grymasem. Po pierwsze dlatego, że i tak wszystko to wiedział, a po drugie, drażniła go familiarność, z jaką bubek z ambasady położył mu rękę na ramieniu.
Nagle Bucharcew przerwał w pół słowa i gwizdnął.
– Ależ sikorka!
Fandorin obejrzał się. W pierwszej chwili jej nie poznał, gdyż tym razem była w misternej wysokiej fryzurze, ubrana po japońsku: w białym kimonie w niebieskie irysy pod błękitną parasolką. Takie ślicznotki zdarzało się Erastowi Pietrowiczowi widywać na barwnych drzeworytach ukiyoe. Po paru dniach spędzonych w Japonii doszedł już do wniosku, że wytworne ślicznotki z ukiyoe to taki sam wymysł, jak wszystkie inne fantazje europejskiego japonizmu, ale O-Yumi w niczym nie ustępowała pięknościom dawnego malarza Utamaro, którego prace kosztowały dziś w paryskich galeriach spore pieniądze.
Przepłynęła obok, zerknąwszy z ukosa na Erasta Pietrowicza i jego towarzysza. Fandorin ukłonił się, Bucharcew szarmancko zasalutował.
– Ależ szelmutka, szelmutka… – wysapał attaché morski. – Uwielbiam te ich kołnierze. Na swój sposób to pikantniejsze od naszych dekoltów.
Wysoki kołnierz kimona był z tyłu opuszczony. Erast Pietrowicz nie mógł oderwać oczu od delikatnych pukli włosów, od bezbronnego wgłębienia na obnażonym karku, lecz nade wszystko od uderzająco, po dziecinnemu, odstających uszu. „Toż ona najpewniej jest jeszcze zupełnym dzieckiem – przemknęło mu naraz przez głowę. – Jej ironia to tylko maska, ochrona przed brutalnym, okrutnym światem, w którym przyszło jej żyć. Jak kolce na krzaku róży”.
Z Bucharcewem rozstał się w roztargnieniu, ledwie odwróciwszy doń głowę. Cały czas patrzył w ślad subtelnej figurki, płynnie przecinającej plac.
Naraz O-Yumi zatrzymała się, jakby uczuła jego wzrok.
Odwróciła się, ruszyła z powrotem.
Pojąwszy, że nie tylko wraca, lecz kieruje się wprost ku niemu, Fandorin zrobił ku niej kilka kroków.
– Proszę strzec się tego człowieka – szybko powiedziała O-Yumi, wskazując podbródkiem odjeżdżającego kapitana-lejtnanta. – Nie wiem, kim on jest, ale widzę: przedstawia się jako pański przyjaciel, obejmuje pana ramieniem, a w istocie życzy panu jak najgorzej. Dziś napisał albo napisze na pana donos.
Po tych słowach chciała odejść, lecz Erast Pietrowicz nie pozwolił, zastąpił jej drogę. Z zakratowanego okna komisariatu żarłocznie śledziły tę scenę dwie wynędzniałe, brodate fizjonomie. Dyżurujący u wejścia konstabl także popatrywał z uśmieszkiem.
– Uwielbia pani efektownie znikać, ale tym razem żądam odpowiedzi. Cóż to za bzdura z donosem? Kto to pani powiedział?
– Jego twarz, a ściślej zmarszczka w kąciku lewego oka w zestawieniu z linią i barwą warg. – O-Yumi uśmiechnęła się z lekka. – Nie trzeba tak na mnie patrzeć, nie żartuję i nie mącę panu w głowie. Po prostu u nas, w Japonii, istnieje prastara nauka ninsō, która pozwala czytać w ludzkich twarzach jak w otwartej księdze. Sztuką tą władają tylko nieliczni, ale nasza rodzina wydaje mistrzów ninsō już od dwustu lat.
Przed przybyciem do Japonii radca tytularny, oczywiście, roześmiałby się, słysząc podobne bajki, ale teraz już wiedział, że w tym kraju istnieje zaiste niezliczona ilość najbardziej niewiarygodnych „sztuk”, i dlatego, miast się zaśmiać, zapytał:
– Czytać w twarzy jak w księdze? Czy to coś w rodzaju fizjonomistyki?
– Tak, ale o wiele szersze i szczegółowsze. Mistrz ninsō umie zbadać i kształt głowy, i budowę ciała, chód i głos – jednym słowem, wszystko, co człowiek zdradza na swój temat zewnętrznemu światu. Umiemy rozróżniać sto czterdzieści cztery odcienie barw skóry, dwieście dwanaście typów zmarszczek, trzydzieści dwa zapachy i wiele, wiele innych cech. Mnie daleko do mistrzostwa, jakim włada mój ojciec, ale mogę ściśle określić wiek, myśli, niedawną przeszłość i najbliższą przyszłość człowieka…
Usłyszawszy o przyszłości, Fandorin zrozumiał, że jednak robi się z niego durnia. A on oczywiście uwierzył!
– No, a czym to ja się dziś zajmowałem? Albo nie: lepiej proszę rzec, o czym myślałem? – Uśmiechnął się ironicznie.
– Od rana bolała pana głowa, o, tu. – Lekkie palce ledwo dotknęły jego skroni, a on drgnął – ze zdziwienia (bo co do bólu głowy odgadła), a może od samego dotyku. – Opadły pana smętne myśli. Rano często się to panu zdarza. Myślał pan o kobiecie, której już nie ma. I myślał pan o innej kobiecie, która żyje. Miał pan przed oczyma najrozmaitsze obrazy, od których zrobiło się panu gorąco.
Erast Pietrowicz zalał się rumieńcem, lecz czarodziejka, szelmowsko uśmiechnięta, porzuciła temat.
– To nie czary – rzekła poważniej – ale plon wielowiekowych badań, prowadzonych przez ludzi nadzwyczaj spostrzegawczych i oddanych swemu zadaniu. Prawa połowa twarzy – to pan. Lewa połowa – to związani z panem ludzie. Jeśli, na przykład, widzę na prawej skroni malutki pryszczyk barwy inshoku, wiem, że to człowiek zakochany, a taki sam pryszczyk na lewej skroni znaczy, że ktoś go kocha.
– A jednak drwi pani ze mnie!
O-Yumi pokręciła głową.
– Niedawną przeszłość odtworzyć można na podstawie dolnych powiek. Najbliższą przyszłość – górnych. Pozwoli pan?
Białe palce znów dotknęły jego twarzy. Przemknęły po brwiach, połaskotały rzęsy. Fandorin poczuł, że kamienieje. Nagle O-Yumi odskoczyła. W jej oczach był lęk.
– Co… co takiego? – zapytał ochryple. Nagle zaschło mu w gardle.
– Dzisiaj zabije pan człowieka! – wyszeptała ze zgrozą, odwróciła się i pobiegła przez plac.
Z trudem powstrzymał się przed rzuceniem za nią w pogoń, ale w porę się opanował. Nie tylko nie pobiegł, ale jeszcze się odwrócił, wyjął z cygarnicy cienką manilę. Zapalić ją zdołał dopiero czwartą zapałką.
Читать дальше