– Nic z tego. – Japończyk wyprostował się. – Potrzebujemy ich żywych. Trzeba bezwarunkowo strzelać w ręce.
– Aha! Proszę spróbować. Łatwo się mówi!
– Zaraz spróbuję. Czy byłby pan uprzejmy zakręcić w drugą stronę? Tylko proszę szybciej, a pan wicekonsul wyda komendę.
Sierżant rozpędził manekiny, tak że aż zamigotało w oczach.
Asagawa stał, trzymał rękę w kieszeni.
– Ognia! – krzyknął Fandorin, i nie domówił jeszcze ostatniej zgłoski tego krótkiego słowa, gdy huknął strzał.
Inspektor wypalił, nie celując, z biodra. Obie kukły zostały na miejscu.
– Oho! – tryumfalnie wykrzyknął Lockston. – Pudło! Zdjął nogę z dźwigni, figury zwolniły i okazało się, że jedna z dzierżących miecz rąk lekko się skrzywiła.
Doktor podszedł, schylił się.
– W samo ścięgno, z taką raną żywy człowiek nie utrzymałby nawet ołówka.
Sierżantowi obwisła szczęka.
– A niech cię, Go! Gdzieżeś się tak wyuczył?
– O, to, to – podchwyci! Fandorin. – Nigdy nie widziałem nic podobnego, nawet we włoskim cyrku, gdzie mistrz strącał kulą orzech z głowy własnej córki!
Asagawa pochylił się skromnie.
– Możecie nazwać to cyrkiem japońskim – powiedział. – Ja tylko połączyłem dwie nasze prastare sztuki: battōjutsu i inu-omono. Pierwsza to…
– Wiem, wiem! – przerwał żywo Erast Pietrowicz. – To sztuka błyskawicznego wyciągania miecza z pochwy. Tego można się nauczyć! A co to takiego inu-omono?
– Sztuka strzelania z łuku do biegnących psów – odparł niezwykły strzelec i radca tytularny od razu zamilkł, pomyślawszy, że nie życzy sobie za taką cenę żadnego cud-strzelania.
– Proszę powiedzieć, Asagawa-san – zapytał Fandorin. – Jest pan pewien, że pozostali dwaj pańscy ludzie strzelają równie dobrze?
– Dużo lepiej. Dlatego moje zadanie to Suchoręki, na niego dość będzie jednej celnej kuli. Ale może i pan wicekonsul chciałby zademonstrować swoją sztukę? Zaraz każę na powrót przyczepić ręce.
Erast Pietrowicz tylko westchnął.
– D-dziękuję. Widzę, że japońska policja świetnie przeprowadzi operację i bez naszego udziału.
* * *
Ale żadnej operacji nie było. Zarzucona sieć nie zgarnęła połowu. Satsumczycy nie wrócili do godaunu ani za dnia, ani w wieczornym zmierzchu, ani w nocnej ciemności.
Gdy promienie wschodzącego słońca zaróżowiły okoliczne wzgórza, Fandorin rzekł do sposępniałego inspektora Asagawy:
– Nie przyjdą.
– Niemożliwe! Samuraj nigdy nie porzuci swojej katany!
Nad ranem mało co zostało z ironicznej pewności siebie Japończyka. Stopniowo bladł, kąciki ust drgały mu nerwowo. Widać było, że z trudem zachowuje resztki opanowania.
Po wczorajszym szyderstwie Fandorin nie odczuwał wobec inspektora najmniejszego nawet współczucia.
– Nie należało aż tak dalece ufać we własne siły – zauważył mściwie. – Satsumczycy dostrzegli pańską inwigilację. Miecze samuraje może i cenią, lecz własną skórę, mimo wszystko, bardziej. Idę spać.
Twarz Asagawy zadrgała męczeńsko.
– A ja zostanę i zaczekam – wycedził przez ściśnięte zęby, już bez wszelkich „za pańskim pozwoleniem” czy „jeśli pan wicekonsul raczy pozwolić”.
– No, no…
Pożegnawszy Lockstona i doktora Twiggsa, Erast Pietrowicz ruszył do domu.
Pusty bulwar okrywał przejrzysty, subtelny obłok mgły, lecz radca tytularny nie widział ani bogatych fasad, ani połyskującej wilgocią jezdni – wzrok jego przykuwało dzieło nadprzyrodzone, noszące miano wschodu nad morzem. Młody człowiek szedł, dumając, że gdyby każdy zaczynał dzień od widoku, jak świat boży napełnia się życiem, światłem i pięknem, ohyda i nikczemność znikłyby z oblicza ziemi. W omytej przez wschód słońca duszy po prostu zbrakłoby na nie miejsca.
Aliści życie Erasta Pietrowicza przyjęło kształt taki, że czarownym rojeniom oddawać się mógł wyłącznie w głębi duszy, i to zaledwie przez chwilę – bezlitosny rozsądek niezwłocznie przywracał wszystkiemu proporcje. „Kontemplacja wschodu nad morzem zmniejszyłaby zapewne poziom przestępczości w pierwszej połowie doby, ale niechybnie okupiłaby to nadwyżka w drugiej – rzekł sobie w duchu radca tytularny. – Człowiek ma tę cechę, że wstydzi się chwil wzruszenia i uniesienia. Trzeba by dla równowagi zmusić całą ludność Ziemi do napawania się i zachodem. To także nieliche widowisko. Ale strach pomyśleć, co by się wówczas działo w dni pochmurne…”.
Fandorin z westchnieniem odwrócił się od kreacji boskiej do pejzażu stworzonego ludzką ręką. W ową czystą, spłukaną przez rosę godzinę i ten prezentował się niezgorzej, acz o ileż mniej doskonale: pod latarnią, z policzkiem na pięści, chrapał opadły z sił marynarz, a na rogu odpychająco szurał miotłą nazbyt gorliwy stróż.
Naraz ten ostatni wypuścił narzędzie pracy, obejrzał się, i w tejże chwili Fandorin usłyszał szybko narastający turkot i krzyk kobiecy. Zza rogu na bulwar wypadła wściekłym pędem lekka dwukółka. Omal nie przekoziołkowała, straciwszy jednym kołem kontakt z jezdnią, ale jakimś cudem odzyskała równowagę. Koń zdołał zawrócić przed samą balustradą, jednakże zwolnił nie na dłużej niż sekundę. Z oszalałym rżeniem rzucił łbem, gubiąc płaty piany, i puścił się obłąkanym galopem wzdłuż brzegu, szybko zbliżając się do Fandorina.
W powoziku siedziała kobieta. Trzymała się oburącz kozła i krzyczała przenikliwie. Rozpuszczone czarne włosy rozwiewał wiatr, kapelusik zapewne dawno zleciał. Wszystko było jasne: koń przeląkł się czegoś, poniósł, a właścicielka nie zdołała utrzymać wodzy.
Erast Pietrowicz nie analizował sytuacji i nie próbował odgadnąć możliwych następstw, tylko zeskoczył z trotuaru i pobiegł w tę samą stronę, w jaką gnał powozik, tak szybko, jak może biec ktoś, kto wciąż się ogląda.
Koń był ładnej białej maści, lecz grubo ciosany i niewysoki w kłębie. Radca tytularny widywał już takie w Jokohamie. Wsiewołod Witaljewicz powiedział, że to typowo japońska rasa, kapryśna i niezbyt odpowiednia do jazdy w zaprzęgu.
Fandorinowi nigdy w życiu nie zdarzyło się zatrzymywać spłoszonego konia, lecz raz podczas niedawnej wojny widział, jak zręcznie uczynił to pewien Kozak, i w imię swej wiecznej pogoni za wiedzą spytał, jak się to robi. „Rzecz główna, łaskawy panie, to nie łap za uzdę – podzielił się nauką naddoński junak. – Uny, kiedy zdumieją, tego nie lubią, ty się na szyi uwieś, łeb ciąg do ziemi i wrzeszcz, ale nie od maci, tylko od serca: «gołąbko, serdeńko, moja ty lubko», to przyjdzie do rozumu, a jeśli źrebiec, to mu trzeba «braciszku» abo i «mój ty zuchu» można”.
Gdy oszalałe stworzenie zrównało się z biegnącym, Erast Pietrowicz posłużył się tą teorią. Skoczył, zawisł na śliskiej od potu szyi, i tu dopiero uświadomił sobie, że nie wie, źrebiec to czy kobyła – nie było czasu sprawdzić. Dlatego też na wszelki wypadek spróbował i „serdeńka”, i „zucha”, „braciszka” i „gołąbki”.
Z początku nie pomogło. Może należało uspokajać konia po japońsku lub zirytował zwierzę balast na szyi, dość że przedstawicielka (czy może przedstawiciel) kapryśnej rasy dziwnie fuknęła, rzuciła głową i spróbowała capnąć radcę tytularnego zębami za ramię. Nie dała rady, wobec czego zaczęła po trosze zwalniać biegu.
Po jakichś dwustu krokach galop wreszcie ustał. Koń zatrzymał się, cały drżąc. Pierś i zad opływały mu strugi zmydlonego potu. Fandorin rozluźnił uścisk. Wstał chwiejnie i w pierwszym rzędzie wyjaśnił kwestię, jaka frapowała go przez cały niedługi, lecz bliski dlań wieczności czas, w którym spełniał rolę hołobli.
Читать дальше