I tu straszliwy człowiek nareszcie się obejrzał.
Erastowi Pietrowiczowi w trakcie niedługiego życia zdarzało się widzieć niemało rzeczy strasznych, a to i owo z przeszłości sprawiało, że budził się w nocy zlany zimnym potem. Nic jednak na świecie nie mogło być koszmarniejsze od tej purpurowej maski z białymi krążkami oczu i wyszczerzonymi zębami.
– Kongōjō! - cicho, lecz wyraźnie wymówiły bezwargie usta, rozciągając się coraz szerzej i szerzej.
Dłoń z okrwawionym nożem podniosła się wolno do gardła.
Dopiero teraz Fandorin wpadł na pomysł zamknięcia oczu. I stał tak dotąd, dopóki nie minął atak mdlących zawrotów głowy.
– Więc to właśnie znaczy „odciąć sobie twarz”! – rozległ się ożywiony głos doktora Twiggsa. – Naprawdę odciął, bez żadnej metafory!
Najspokojniej ze wszystkich zachowywał się Lockston. Schylił się nad trupem, leżącym, chwała Bogu, plecami do góry. Dwie dziurki w kimonie, jedna wyżej, druga niżej, połyskiwały metalicznym blaskiem. Sierżant rozdarł materiał i gwizdnął.
– Macie swoje czary!
Pod kimonem trup miał pancerz z cienkiej, hartowanej stali.
Dopóki Lockston objaśniał doktorowi, co zaszło na komisariacie, Fandorin stał z boku, daremnie próbując stłumić wściekłe bicie serca.
Wywołał je nie bieg, nie strzelanina ani nawet potworny widok odciętej twarzy. Po prostu urzędnikowi przypomniały się słowa, krótko wcześniej wypowiedziane ochrypłym, kobiecym głosem: „Dzisiaj zabije pan człowieka”.
– Okazuje się, że mister Fandorin miał rację – rozłożył ręce doktor – to w istocie ninja, jak najbardziej autentyczny. Nie wiem, jak i gdzie poznał tajniki rzemiosła, ale nie może być wątpliwości. Stalowy napierśnik, który ochronił go od dwóch pierwszych kul, opisany jest we wszystkich traktatach: nazywa się ninja-muneate. Ogniste jajko – to torinoko, pusta skorupka, do której shinobi nalewali przez dziurkę płyn zapalający. A widzieliście, jak się wyszczerzył przed śmiercią? W księgach o ninja wciąż napotykałem dziwny termin „ostatni uśmiech”. Ale nie wyjaśniano tam, co to takiego. No tak… mało apetyczne widowisko!
O, jakże chce się
Uśmiechnąć z całej duszy,
Choćby na koniec.
Przedwczesny śliwowy deszcz
Doronin stał przed oknem, patrząc, jak ciekną po szkle strużki wody.
– Baiu, śliwowy deszcz – powiedział w roztargnieniu. – Coś jakby przedwczesny. Zwykle wypada w końcu maja.
Wicekonsul nie podtrzymał rozmowy o kaprysach natury i znów nastało milczenie.
Wsiewołod Witaljewicz przemyśliwał raport zastępcy. Zastępca czekał, nie zakłócając procesu myślowego zwierzchnika.
– A więc tak – odwrócił się wreszcie konsul – nim zasiądę pisać raport dla jego ekscelencji, przejdźmy jeszcze raz łańcuch faktów. Ja relacjonuję, a pan mówi o każdym punkcie, czy to fakt, czy nie fakt. Zgoda?
– Zgoda.
– Świetnie. A więc: żył sobie niegdyś pewien osobnik, wyposażony w niemal czarodziejskie talenty. Nazwiemy go człowiekiem bez oblicza. (Tu Erast Pietrowicz zadrżał, wspomniawszy „ostatni uśmiech” dzisiejszego samobójcy). – Za pomocą swojej niedosiężnej sztuki człowiek bez oblicza zabił kapitana Błagolepowa, i to tak sprytnie, że nikt by na to nie wpadł, gdyby nie pewien nadzwyczaj wścibski wicekonsul. Fakt?
– P-przypuszczenie.
– Które, niemniej, zaliczyłbym do faktów, biorąc pod uwagę dalsze wypadki. A ściśle: próbę zabójstwa świadka pierwszego morderstwa, pańskiego Masy, próbę dokonaną sposobem nie mniej, jeśli nie bardziej egzotycznym niż samo morderstwo. Jak to mówią u pana w policji, styl to podpis przestępcy. Fakt?
– Powiedzmy.
– Zlikwidować Masy przestępca nie zdołał. Znów wdał się przeklęty wicekonsul. Tym sposobem zamiast jednego świadka pojawili się dwaj.
– Czemu on mnie nie zabił? Byłem kompletnie bezsilny. Skoro nie chciała mnie ugryźć żmija, mógł przecież z pewnością użyć tysiąca innych sposobów.
Doronin skromnie przyłożył dłoń do piersi.
– Drogi przyjacielu, zapomina pan, że w owej chwili wkroczył na scenę pański pokorny sługa. Zabójstwo konsula wielkiego mocarstwa to międzynarodowy skandal nie na żarty. Nie było takiego od czasów Gribojedowa. Wtedy szach perski w akcie skruchy ofiarował carowi najpiękniejszy diament swej korony, wagi dziewięćdziesięciu karatów. Jak pan myśli – ożywił się Wsiewołod Witaljewicz – na ile karatów by mnie wyceniono? Co prawda, nie jestem ambasadorem, tylko konsulem, ale za to staż dyplomatyczny mam dłuższy niż Gribojedow. A i szlachetne kamienie ostatnio potaniały… No dobrze, żarty na bok. Faktem jest, że mnie człowiek bez twarzy zabić nie śmiał albo nie chciał. Miał pan już możność upewnić się, że w Japonii nawet zbóje to patrioci.
Erasta Pietrowicza dowód ten nie w pełni przekonał, lecz wicekonsul nie wyraził sprzeciwu.
– A skądinąd nie słyszę jakoś słów wdzięczności za uratowanie życia – zauważył z przekąsem konsul.
– Dziękuję.
– Nie ma za co. Idziemy dalej. Po nieudanym przedsięwzięciu z pełzającym gadem człowiek bez oblicza skądś dowiaduje się, że śledztwo weszło w posiadanie jeszcze jednego, dziwnego, niesłychanego dowodu: odcisku jego palców. W odróżnieniu od Bucharcewa, a przyznam, i pańskiego pokornego sługi, człowiek bez oblicza odniósł się do tej okoliczności nader serio. I domyślam się czemu. Pan przecież odtworzył rysopis człowieka, którego Masa widział w Rakuenie?
– Tak.
– Zgadza się on z cechami pańskiego nieproszonego gościa?
– Nie bardzo. Tylko co do wzrostu – nieco ponad dwa arszyny – i filigranowej budowy ciała. Jednakże w Japonii taka budowa nie jest wcale rzadkością. A co do reszty… Masa widział w spelunce wątłego starca z trzęsącą się głową, z plamami pigmentu na twarzy. Mój zaś s-staruszek był całkiem dziarski i hoży. Dałbym mu nie więcej niż sześćdziesiątkę.
– Tak, tak – konsul podniósł palec. – O ninja wiadomo, że są mistrzami zmian powierzchowności. Ale jeśli teoria mister Foldsa jest słuszna, odcisków swoich palców zmienić nie sposób. Potwierdzała to zgodność odcisku z kołnierzyka i na lustrze. Tak czy owak, człowiek bez twarzy zdecydował się na krok zaiste desperacki. Zniszczył dowody rzeczowe wprost w gabinecie naczelnika policji. Spróbował umknąć, lecz się nie udało. Ciekawe, że przed śmiercią powiedział: Kongōjō.
– Czy zapamiętałem prawidłowo?
– Tak. Kongōjō oznacza: „Diamentowa Karoca”.
– Co? – zdumiał się radca tytularny. – W jakim sensie?
– Nie czas teraz na szczegółowy wykład buddyzmu, więc wyjaśnię to krótko i w uproszczeniu. W buddyzmie istnieją dwie główne gałęzie, tak zwane Karoce. Każdy, kto pragnie wyzwolenia i oświecenia, może wybrać, w której z nich zasiąść. Mała Karoca pędzi drogą, która wiedzie do zbawienia tylko własnej duszy. Wielka Karoca przeznaczona jest dla tych, którzy chcą zbawić całą ludzkość. Zwolennik Małej Drogi zmierza do tego, by osiągnąć status arhata, istoty w pełni wolnej. Zwolennik Wielkiej Drogi może stać się bodhisattwą, istotą idealną, która współczuje bez reszty wszystkiemu, co żyje, lecz nie chce zaznać wyzwolenia, dopóki nie objęło ono wszystkich innych.
– Bardziej podobają mi się b-bodhisattwowie – zauważył Erast Pietrowicz.
Doronin uśmiechnął się.
– To dlatego, że są bliżej chrześcijańskiej idei ofiarnictwa. Ja, jako mizantrop, wolałbym być arhatem. Boję się tylko, że nie wystarczy mi prawości.
Читать дальше