Sierżant, który dotąd nie puścił pary z ust, tylko posępnie ssał cygaro, oznajmił:
– Za dużo gadamy. I to jeszcze przy postronnych. Co, na przykład, robi tu ten Anglik? – Arogancko wskazał palcem doktora.
– Mister Twiggs, przyniósł pan? – Zamiast odpowiedzieć zwrócił się do lekarza Fandorin.
Ów kiwnął głową, wydostał z teczki jakiś płaski i długi przedmiot, zawinięty w szmatkę.
– Tak. Proszę, zachowałem. A żeby nieboszczyk nie leżał w trumnie z gołą szyją, odżałowałem własny, krochmalony – powiedział Twiggs, odpakowując celuloidowy kołnierzyk.
– Czy może pan porównać odciski? – Radca tytularny także rozwinął jakieś zawiniątko, wyciągając lustro. – Leżało na parapecie. Robiąc salto, mój tajemniczy gość dotknął tafli.
– Co to za głupoty? – burknął Lockston, śledząc, jak Twiggs bada przez lupę odciski.
– Duży palec ten sam – tryumfalnie oznajmił doktor. – Odcisk absolutnie tożsamy z tym na kołnierzyku. Delta, pętla, widełki. Wszystko się zgadza.
– Co to? Co to? – spytał szybko Asagawa, podchodząc. – Czy to jakaś nowinka policyjnych nauk?
Twiggs z satysfakcją wziął się do objaśnień.
– Jak na razie to hipoteza, ale zasadniczo już dowiedziona. Mój kolega, doktor Folds ze szpitala Tsukiji pisze o tym rozprawę. Widzicie, dżentelmeni, wzór na opuszkach naszych palców jest unikatowy i niepowtarzalny. Można spotkać dwóch ludzi podobnych do siebie jak dwie krople wody, ale nie sposób znaleźć dwóch identycznych odcisków. Wiedziano o tym już w średniowiecznych Chinach. Jako podpis pod umową robotnicy zostawiali odcisk kciuka. To pieczęć nie do podrobienia…
Sierżant i inspektor słuchali, otwarłszy usta, a doktor coraz głębiej zapuszczał się w historyczne i anatomiczne detale.
– Cóż to za wielka rzecz postęp! – zakrzyknął wstrzemięźliwy zwykle Asagawa. – Nie ma takich tajemnic, których nie byłby zdolny wyjaśnić!
Fandorin westchnął.
– Prócz tej, jak z punktu widzenia postępu wyjaśnić sztuczki naszego dziarskiego staruszka. Odroczone zabójstwo, pogrążenie w letarg, przejściowy paraliż, żmija w rękawie… Mistyka!
Asagawa i Twiggs spojrzeli po sobie.
– Shinobi - powiedział inspektor.
Doktor przytaknął ruchem głowy.
– Słysząc o mamushi w rękawie, też o nich pomyślałem.
Ileż mądrości
Tajemnie skrywa w sobie
Serce mamushi.
– Ich klasyczny trik. Jeśli się nie mylę, zwie się mamusi-gama, sierp żmijowy? – zwrócił się Twiggs do Japończyka. – Proszę opowiedzieć panu wicekonsulowi.
– Lepiej pan, sensei – z szacunkiem odpowiedział Asagawa. – Jestem pewien, że przewyższa mnie pan erudycją i, o wstydzie, dużo lepiej zna pan dzieje mego kraju.
– Ale cóż to znów za shinobi? – niecierpliwie zakrzyknął Lockston.
– „Skradacze” – wyjaśnił doktor, ostatecznie przejmując w swoje ręce ster rozmowy. – Kasta szpiegów i najemnych zabójców. Najbardziej wyrafinowanych w dziejach świata. Japończycy wielbią przecież doprowadzanie wszelkiego mistrzostwa do perfekcji. Osiągają najwyższą doskonałość w złym i dobrym. Inaczej tych na wpół mitycznych rycerzy płaszcza i sztyletu zwano rappa, suppa albo ninja.
– Ninja? – powtórzył radca tytularny, przypominając sobie, że z ust Doronina słyszał już to słowo. – Proszę mówić, doktorze.
– O ninja wypisują cuda. Mogli oni jakoby zmieniać się w żaby, ptaki i węże. Latać w powietrzu, skakać z wysokich murów, biegać po wodzie i tak dalej. W istocie, ma się rozumieć, to baśnie, po części stworzone przez samych shinobi, ale też w jakiejś mierze i prawda. Interesowałem się ich historią, czytałem traktaty napisane przez znakomitych mistrzów ninjutsu, skrytej sztuki, i mogę potwierdzić: owszem, umieli skakać z przewieszonej ściany, wysokiej na dwadzieścia jardów. Za pomocą specjalnych przyrządów mogli chodzić po błocie. Przekraczali fosy i rzeki, chodząc po dnie, i dokonywali jeszcze mnóstwa na wskroś fantastycznych sztuk. Kasta owa miała własną moralność, z punktu widzenia pozostałej ludzkości najzupełniej nieprawdopodobną. Okrucieństwo, odstępstwo, oszustwo wynieśli do rangi najwyższego dobra. Istniał nawet zwrot: „perfidny jak ninja”. Utrzymywali się z zabójstw na zlecenie. Wymagało to ogromnych pieniędzy, ale za to ninja można było zaufać. Przyjąwszy zlecenie, wypełniali je nawet za cenę własnego życia. I zawsze potrafili dopiąć swego. Kodeks shinobi zalecał wiarołomstwo, ale z wyjątkiem stosunków z klientem. I wszyscy o tym wiedzieli.
Żyli owi skradacze w odosobnionych skupiskach. Do przyszłego zawodu przygotowywali się od kolebki. Opowiem panom pewną historię, to zrozumiecie, jak kształcono małych shinobi.
Pewien znakomity ninja miał możnych wrogów, którzy wreszcie zabili go, odrąbali mu głowę, ale nie byli do końca pewni, czy to człowiek, o którego im szło. Pokazali więc swoje trofeum ośmioletniemu synowi ofiary i zapytali: „Poznajesz?”. Chłopiec nie uronił ani łezki, bo zhańbiłby pamięć ojca, ale wszystko i tak wyczytać się dało z jego twarzyczki. Mały ninja z honorami pochował głowę, a zaraz potem, nie mogąc znieść straty, rozciął sobie brzuch i zmarł bez jednego jęku, jak prawdziwy bohater. Wrogowie wrócili do siebie uspokojeni, a tymczasem głowa, którą pokazali chłopcu, należała do najzupełniej obcego człowieka, zabitego przypadkowo, przez pomyłkę.
– Cóż za charakter! Jaki heroizm! – zakrzyknął wstrząśnięty Erast Pietrowicz. – Gdzież do niego spartańskiemu chłopcu z jego lisem!
Doktor uśmiechnął się z satysfakcją.
– Spodobała się historia? To opowiem panom jeszcze jedną. Też dotyczy ofiarności, lecz w całkiem innym stylu. Epizod godny pióra powieściopisarza w duchu sir Waltera Scotta czy monsieur Dumasa. Czy wiecie, jak zginął wielki wódz z szesnastego wieku, książę Uesugi? To posłuchajcie.
Uesugi wiedział, że mogą go zabić, i podjął takie środki ostrożności, że nie zdołałby się doń dobrać żaden zabójca. A jednak ninja przyjęli zlecenie. Zadanie powierzyli karłowi. Karły cenili sobie ninja szczególnie wysoko, umyślnie zmuszając je do wzrastania (a ściślej – niedorastania) w specjalnych glinianych dzbanach. Człowieczek ten nosił imię Jinnai, a wzrostu miał mniej niż trzy stopy. Od dzieciństwa trenowano go do działań w bardzo wąskich i ciasnych pomieszczeniach.
Zabójca przekradł się do zamku szparą, przez którą wśliznąć mógłby się chyba tylko kot. Ale przemknąć się na pokoje księcia nie mogłaby nawet mysz, więc Jinnaiowi wypadło długo czekać. Czy wiecie, jakie miejsce wybrał sobie na oczekiwanie? To, gdzie wódz wcześniej czy później musiał koniecznie zajrzeć. Kiedy księcia nie było w twierdzy i straże nieco osłabiły czujność, Jinnai zakradł się do jaśnie oświeconej wygódki, skoczył do szamba i zarył się po szyję w apetycznej gnojówce. Tak przesiedział wiele dni, aż do powrotu ofiary. Wreszcie Uesugi wybrał się za potrzebą. Jak zawsze odprowadzali go ochroniarze. Szli z przodu, po bokach, z tyłu. Przeszukali cała wygódkę, zajrzeli nawet w dziurę, ale Jinnai dał nura z głową. A potem skręcił z bambusowych rurek dzidę i wetknął ją wprost w anus wielkiego człowieka. Uesugi wydał rozdzierający wrzask i umarł. Samuraje, wbiegłszy, nie pojęli nawet, co mu się stało. A co najdziwniejsze – sam karzeł pozostał przy życiu. Póki na górze trwał zamęt, siedział skulony, oddychając przez rurkę. A nazajutrz wymknął się z zamku i doniósł jōninowi o wypełnieniu zadania…
Читать дальше