Uderzenie było leciutkie, prawie nieważkie, a jednak ręka omdlała, straciła czucie i zwisła jak szmata. Łokieć trafić musiał w jakiś splot nerwowy.
– Niech cię diabli! – zawołał Erast Pietrowicz. Wyprowadził bezbłędny hak z lewej, który winien był wprasować bezczelnego starucha w ścianę, ale pięść, zatoczywszy energiczny łuk, rozcięła tylko powietrze. Siłą bezwładności urzędnik obrócił się przy tym wokół własnej osi i zwrócił do tubylca plecami.
Obrzydły staruch natychmiast z tego skorzystał – drugim łokciem palnął Fandorina w szyję, znów ledwo odczuwalnie, lecz pod młodym człowiekiem ugięły się kolana. Runął na wznak i ze zgrozą poczuł, że nie może ruszyć żadną częścią ciała.
Istny koszmar!
Najstraszniejszy był jednak okrutny, płomienny wzrok staruszka, rzekłbyś, przenikający aż w głąb mózgu pokonanego wicekonsula.
Straszny starzec pochylił się i zaszło coś najbardziej nie do wiary.
Wyjął wreszcie dłonie z rękawów.
W prawej, trzymana za szyję, rozdziawiała paszczę żmija – szarobrązowa, z błyszczącymi paciorkami ślepiów.
Leżący zajęczał – na więcej nie miał sił.
Żmija płynnie wysunęła się z rękawa i sprężyście upadła Fandorinowi na pierś. Poczuł na skórze, w miejscu, gdzie miał rozpięty kołnierzyk, zimny i szorstki dotyk.
Tuż – tuż, ledwie parę cali od twarzy, zakołysała się romboidalna główka. Erast Pietrowicz słyszał cichy, urywany syk, widział ostre kiełki, rozdwojony języczek, lecz nie mógł uchylić się ani o włos. Z czoła ściekał mu lodowaty pot.
Rozległo się dziwne cmokanie – dźwięk ten wydawał staruch, chcąc zapewne skłonić gada do pośpiechu.
Paszcza skłoniła się ku gardłu Fandorina, on zaś co rychlej zamknął oczy, zdążywszy pomyśleć, że nie ma nic straszniejszego od tej zgrozy. Nawet śmierć będzie wybawieniem.
Minęła sekunda, druga, trzecia.
Erast Pietrowicz otworzył oczy i nie zobaczył przed sobą żmii.
Lecz była, czuł jej ruchy.
Widać postanowiła usadowić się na jego piersi wygodniej – zwinęła się w kłębek, ogon zapuściła za koszulę i łaskotała go po żebrach.
Fandorin z trudem skupił wzrok na staruchu – ów jak wcześniej wbijał wzrok w sparaliżowanego, lecz w jego oczach – węgielkach coś się zmieniło. Teraz czytało się w nich jakby zadziwienie. A może ciekawość?
– Eraście Pietrowiczu! – dotarło skądś z daleka. – Fandorin, nic nie szkodzi, jak wejdę?
To, co stało się dalej, nie trwało nawet sekundy.
Stary Japończyk dwoma bezgłośnymi susami znalazł się przy oknie, podskoczył, wykonał salto, oparł się w locie ręką o parapet i zniknął.
W progu zaś zjawił się Wsiewołod Witaljewicz. W panamie, z laseczką, gotów do pieszej wycieczki.
Po szyi Fandorina przebiegły kłujące mrówki. Odkrył, że może ruszyć głową.
Ruszył, ale starucha już nie ujrzał. Kołysała się tylko firanka.
– Ejże, cóż to? Gadzina? – zawołał Doronin. – Proszę się nie ruszać!
Żmija smyrgnęła z piersi Erasta Pietrowicza w kąt pokoju.
Konsul rzucił się za nią i tak wściekle zaczął tłuc laską w podłogę, że przy trzecim ciosie laska pękła na pół.
Radca tytularny oderwał potylicę od dywanu – jak się zdaje, paraliż z wolna mijał.
– Czy ja śpię? – wyszeptał, ledwie poruszając językiem. – P-przyśniła mi się żmija…
– Nie przyśniła. – Doronin z obrzydzeniem owinął palce chusteczką i podniósł za ogon ubitego gada.
Obejrzał go, zsunąwszy na koniec nosa okulary. Zaniósł do okna, wyrzucił. Badawczo spojrzał na pochrapującego Masę i westchnął ciężko.
Potem wziął krzesło, siadł naprzeciwko niemrawo poruszającego się zastępcy i obrzucił go ciężkim wzrokiem.
– No i tak, kochasiu – zaczął surowo konsul. – Tylko bez głupstw. Całą prawdę. I po co było wczoraj robić z siebie takiego serafina? Do burdeli nie chodzi, o opiumistach nawet nie słyszał… – Doronin wciągnął nosem powietrze. – Opium tu nie czuć. Pewno woli pan w zastrzykach? A wie pan, jak się nazywa to, co z panem zaszło? Zapaść narkotyczna. Proszę nie zaprzeczać, nie urodziłem się wczoraj. Shirota opowiedział mi o pańskich wczorajszych wyczynach w spelunce. Niezłego wynalazł pan sobie sługę! To on zdobył dla pana narkotyk? On, któż by inny! Sam się uraczył i podsunął pryncypałowi. Proszę powiedzieć mi jedno, Fandorin, tylko uczciwie: od dawna wpadł pan w szpony zielska?
Erast Pietrowicz wydał jęk, pokręcił głową.
– Wierzę. Jest pan taki młody, proszę się nie gubić! Uprzedzałem: narkotyk to śmiertelne zagrożenie, jeśli ktoś nie umie trzymać się w garści. Omal pan właśnie nie zginął, i to w najgłupszy sposób! Do pokoju wpełzła mamushi, a wy obaj byliście w narkotycznym transie, najzupełniej bezsilni!
– Kto? – słabym głosem spytał tytularny radca. – Kto wpełzł?
– Mamushi. Japońska żmija. Nazwa urocza, ale w maju, po śnie zimowym, mamushi są bardzo niebezpieczne. Jeśli ugryzie taka w rękę czy w nogę, to pół biedy, lecz jeśli w szyję – mogiła. Bywa, że mamushi przypływają kanałami z pól ryżowych do Settlementu, wkradają się do ogrodów, a nawet domów. W zeszłym roku jedna taka ukąsiła syna pewnego belgijskiego komisjonera. Chłopca nie uratowano. No, czemuż pan milczy?
Erast Pietrowicz milczał, gdyż brakło mu sił na wyjaśnienia. Bo cóż miał rzec: że w pokoju był starzec o gorejących jak węgle oczach, który naraz wyleciał przez okno? Konsul utwierdziłby się tylko w podejrzeniach, że jego zastępca to ulegający halucynacjom, nałogowy narkoman. Już lepiej odłożyć tę fantastyczną opowieść na potem, kiedy przestanie się kręcić w głowie, a mowa odzyska artykulację.
Prawdę mówiąc, młody człowiek sam zresztą nie był do końca pewien, czy wszystko to w istocie miało miejsce. Alboż takie rzeczy się zdarzają?
* * *
– …Ale skaczący starzec z jadowitą żmiją w rękawie mi się nie zwidział. I mam na to jak najpewniejszy dowód. Okażę go panom za chwilę – zakończył Fandorin i obrzucił spojrzeniem słuchaczy: sierżanta Lockstona, inspektora Asagawę i doktora Twiggsa.
Cały poprzedni dzień radca tytularny przeleżał bez sił, z wolna przychodząc do siebie, i dopiero po dziesięciogodzinnym głębokim śnie wrócił wreszcie w pełni do formy.
A teraz w komisariacie policji opowiadał swą niewiarygodną historię członkom grupy śledczej. Asagawa zapytał:
– Panie wicekonsulu, czy jest pan najzupełniej pewien, że to ten sam staruch, który w Rakuenie uderzył kapitana?
– Tak. Masa nie widział go w sypialni, ale kiedy z pomocą tłumacza poprosiłem go o opis człowieka z Rakuena, cechy okazały się zgodne: wzrost, wiek, wreszcie szczególny, przeszywający wzrok. To on! Bez żadnych wątpliwości. Zawarłszy znajomość z tym interesującym panem, jestem gotów uwierzyć, że zadał Błagolepowowi śmiertelny cios jednym jedynym dotknięciem. Dim-mak – tak bodaj pan to nazwał, doktorze?
– Ale czemu chciał pana zabić? – zapytał Twiggs.
– Nie mnie. Masę. Stary sztukmistrz jakoś zwąchał, że śledztwo zdobyło świadka, który może rozpoznać zabójcę. Plan musiał być taki: uśpić mojego kamerdynera i poszczuć na niego mamushi, a wszyscy wezmą to za nieszczęśliwy wypadek, tym bardziej że w Settlemencie już coś takiego zaszło. Moje nagłe przybycie pokrzyżowało ten zamiar. Gość zmuszony był zająć się mną i zrobił to tak zręcznie, że nie zdołałem stawić najmniejszego oporu. Zachodzę w głowę, jakim cudem wciąż żyję… Pytań jest mnóstwo – aż głowa pęka. A najważniejsze – to skąd starzec dowiedział się o istnieniu świadka?
Читать дальше