Żałosne topazowe kolczyki, warte najwyżej dziesięć funtów, pozwoliły Sweetchildowi dosiąść ulubionego konika. „Wspaniały prezent, sir!” - zwrócił się do doktora. Ten aż rozpromienił się z zadowolenia, ale Sweetchild zepsuł efekt już następnym zdaniem: „Oczywiście topazy są dziś tanie, ale kto wie, czy za jakieś sto lat ich cena nie podskoczy. Szlachetne kamienie zachowują się nieprzewidywalnie! To prawdziwy dziw natury, nie jakieś tam nudne metale, złoto albo srebro. Metal jest bezduszny i nieforemny, można go przetapiać, natomiast każdy kamień stanowi niepowtarzalną indywidualność. Ale też nie oddaje się byle komu, tylko tym, którzy gotowi są pójść za jego magicznym blaskiem choćby na koniec świata, a jeśli trzeba - i dalej”. Wzniosłym sentencjom towarzyszyły piski Mrs Truffo wyczytującej numerki. Sweetchild mówił na przykład: „Opowiem państwu legendę o potężnym zdobywcy, Mahmudzie z Ghazni, który oczarowany blaskiem diamentów przemierzył w poszukiwaniu tych czarodziejskich kryształów pół Indii”, a Mrs Truffo: „Proszę państwa, jedenaście - świnki paście!” I tak w kółko.
Legendę przytaczam. Pozwoli ona Pani lepiej zrozumieć charakter profesora. Postaram się zachować specyficzny styl jego wypowiedzi.
„Roku pańskiego (nie pamiętam którego), a podług muzułmańskiej rachuby lat (tym bardziej nie pamiętam) wielki Mahmud usłyszał, że na półwyspie Gudźarat (chyba), w Somnath, znajduje się świątynia, a w niej ogromny idol, czczony przez setki tysięcy wyznawców. Idol strzeże kraju przed najeźdźcami; każdy, kto przekroczy granice Gudźaratu z mieczem w dłoni, zginie. Świątynia należy do potężnej wspólnoty bramińskiej, najbogatszej w całych Indiach. Bramini z Somnath mają też niezliczoną ilość drogocennych kamieni. Odważny wódz nie uląkł się idola, zebrał wojsko i wyruszył na wojnę. Ściął pięćdziesiąt tysięcy głów, zburzył pięćdziesiąt warowni i wdarł się do Somnath. Jego wojownicy sprofanowali świątynię, przewrócili ją do góry dnem, ale skarbu nie znaleźli. Wówczas Mahmud podszedł do idola i z rozmachu trzasnął go maczugą w miedziany łeb. Bramini padli przed zwycięzcą na twarz i zaproponowali mu dziesięć milionów srebrnych monet, byleby tylko nie ruszał ich boga. Mahmud wybuchnął śmiechem i uderzył kolejny raz. Idol zatrzeszczał. Bramini jęknęli jeszcze głośniej i obiecali groźnemu królowi dziesięć milionów złotych monet. Ale ciężka maczuga znów się wzniosła i opadła po raz trzeci, a wtedy bałwan rozpadł się na pół i na ziemię błyszczącym potokiem popłynęły diamenty i półszlachetne kamienie, ukryte w jego wnętrzu. Skarb okazał się bezcenny”.
Tu Mr Fandorin z pewnym zakłopotaniem poinformował, że ma komplet numerków. Wszyscy oprócz Mrs Truffo bardzo się ucieszyli i już-już chcieli odejść od stołu, ale ona się uparła, żeby rozegrać jeszcze jedną partyjkę, i znowu się zaczęło: Thirty nine - pig and swine! Twenty seven - I’m in heaven! - i tak dalej w kółko.
Tym razem mister Fandorin nie dał się jednak zakrzyczeć i swoim miękkim, nieco ironicznym głosem opowiedział arabską bajkę, którą przeczytał kiedyś w pewnej starej księdze. Przytaczam to, co udało mi się zapamiętać.
Pewnego razu trzej kupcy z Maghrebu wyruszyli w głąb Wielkiej Pustyni, ponieważ doszły do nich słuchy, że daleko pośród piasków, gdzie nie docierają karawany, kryje się Wielki Skarb, któremu równego nie widziały oczy śmiertelników. Kupcy czterdzieści dni wędrowali w okrutnym skwarze i każdemu z nich pozostał tylko jeden wielbłąd, reszta padła. Nagle ujrzeli przed sobą wysoką górę. Podeszli i nie chcieli wierzyć własnym oczom: cała usypana była z bryłek srebra. Kupcy podziękowali Allahowi, po czym jeden z nich wypchał worki srebrem i ruszył w drogę powrotną, dwaj pozostali natomiast powiedzieli: „Idźmy dalej”. Szli kolejnych czterdzieści dni; od słońca ich twarze stały się czarne, a oczy czerwone. Aż doszli do góry ze złota. Drugi kupiec zawołał: „Nie na darmo tyle wycierpieliśmy! Chwała Najwyższemu!” Wypchał worki złotem i zapytał towarzysza: „I co tak stoisz?" Trzeci kupiec odpowiedział:
„Jak wiele złota weźmiesz na jednego wielbłąda?” Drugi mówi: „Dość, żeby zostać najbogatszym człowiekiem w naszym mieście”. „Chcę czegoś więcej - powiedział trzeci. - Pójdę dalej i znajdę górę diamentów. A kiedy wrócę do domu, będę najbogatszym człowiekiem na świecie”. I poszedł dalej, i wędrował jeszcze czterdzieści dni. Jego wielbłąd upadł i już nie wstał, ale kupiec się nie zatrzymał, jako że był uparty i wierzył w diamentową górę, a wiadomo, że garść diamentów warta jest więcej niż góra srebra czy kopiec złota. I zobaczył przed sobą dziwny widok: pośrodku pustyni stoi zgięty do ziemi człowiek, trzyma na ramionach diamentowy tron, a na tronie siedzi potwór z czarnym pyskiem i płonącymi ślepiami. „Tak się cieszę, szlachetny podróżniku! - wychrypiał człowiek. - Poznaj demona Mardufa. Teraz ty będziesz dźwigał na ramionach jego tron, dopóki nie przyjdzie cię zmienić następny chciwiec, taki jak ty i ja”.
W tym miejscu Fandorin przerwał opowieść, ponieważ znowu zebrał komplet numerków i rozbił drugi bank. Pięć sekund później przy stole została tylko Mrs Truffo - pozostali jakby się pod ziemię zapadli.
Cały czas uważnie słuchałem bajki Mr Fandorina. Nie jest tak prosta, jak mogłoby się wydawać.
Kiedy dobiegła końca, nagle mnie olśniło! Sweetchild jest trzecim kupcem. Ależ tak, to niebezpieczny szaleniec! W jego duszy kipi niegasnąca żądza - już ja wiem, co o tym sądzić. Nie bez powodu od samego Adenu snuję się za nim jak cień.
Pisałem już Pani, najdroższa Emily że postój w porcie był dla mnie bardzo owocny. Pewnie pomyślała pani, że kupiłem nowy sekstant zamiast tego, który mi skradziono. Owszem, mam nowy sekstant i znów regularnie kontroluję kurs okrętu, ale nie w tym rzecz. Bałem się powierzyć tajemnicę papierowi, niewiele trzeba, żeby ktoś przeczytał - przecież ze wszystkich stron osaczyli mnie wrogowie. Ale mój umysł jest przebiegły, wymyśliłem więc znakomity sposób: od dzisiaj piszę mlekiem. Niewtajemniczony spojrzy - na pozór czysta kartka, nic ciekawego, a moja domyślna Emily podgrzeje papier nad abażurem i ukaże się list! Nieźle pomyślane, co?
A zatem Aden. Jeszcze na statku, zanim wypuszczono nas na brzeg, zauważyłem, że Sweetchild jest zdenerwowany, i to nie zwyczajnie zdenerwowany, ale aż podskakuje w miejscu z podniecenia. Zaczęło się to wkrótce po tym, jak Fandorin oświadczył, że zrabowana lordowi Littleby chusta stanowi klucz do mitycznego skarbu Szmaragdowego Radży. Profesor strasznie się rozstroił, mamrotał coś pod nosem i ciągle powtarzał: „Byle już prędzej na brzeg”. Ciekawe po co?
To właśnie postanowiłem wyjaśnić.
Nasunąłem prawie na oczy szerokoskrzydły czarny kapelusz i ruszyłem w ślad za Sweetchildem. Początkowo wszystko szło znakomicie - nie obejrzał się ani razu, bez kłopotu śledziłem go aż do placu za budynkiem urzędu celnego. Ale tu spotkała mnie niemiła niespodzianka: Sweetchild zawołał tubylca dorożkarza i zniknął mi z oczu. Dorożka jechała dość wolno, ale przecież nie mogłem jej gonić, nie wypadało. Oczywiście na placu były inne dorożki, mógłbym wsiąść do którejkolwiek z nich, ale zna Pani, droga Emily, mój nieprzezwyciężony wstręt do otwartych ekwipaży Diabelski wynalazek. Jeżdżą nimi tylko nieodpowiedzialni desperaci. Niektórzy - widziałem na własne oczy - sadzają obok siebie żonę i niewinne dziatki. A potem niewiele trzeba. Szczególnie niebezpieczne są dwukółki, tak popularne u nas w Brytanii. Ktoś mi opowiadał (nie pamiętam w tej chwili kto), jak pewien młody człowiek, z bardzo przyzwoitej rodziny i ustosunkowany, beztrosko zaprosił na przejażdżkę taką dwukółką żonę, która w dodatku była w ósmym miesiącu ciąży. I oczywiście skończyło się katastrofą: nicpoń nie zdołał ściągnąć lejców, konie poniosły i kolaska wywróciła się do góry kołami. Jemu nic się nie stało, lecz żona poroniła. Nie udało się uratować ani jej, ani dziecka. I dlaczego to wszystko? Z głupoty. Mogli pójść na spacer. Albo popływać łódką. Albo ostatecznie przejechać się pociągiem, wynająć cały przedział. W Wenecji są na przykład gondole. Byliśmy tam, pamięta Pani? Pamięta Pani, jak woda lizała schodki hotelu?
Читать дальше