Gauche zakrztusił się ochrypłym śmiechem, rozkaszlał i zamachał rękami. Ktoś niepewnie prychnął, madamme Clebere cnotliwie zakryła usta dłonią.
- Wszczęte naprędce śledztwo wyjaśniło, że lekarz nadworny zachowywał się ostatnimi czasy podejrzanie; ponoć widywano go w kasynach pobliskiego Baden w towarzystwie pewnej wesołej młodej osóbki. Sądząc z opisów, bardzo podobnej do fraulein von Saintfontaine. - Detektyw spoważniał. - Doktora znaleziono dwa dni później w strasburskim hotelu. Martwego. Wypił śmiertelną dawkę laudanum i zostawił list: „Wszystkiemu winien jestem ja i tylko ja". Ewidentne samobójstwo. Jasne było, kto jest właściwym sprawcą, ale skąd wziąć dowody? Co do tabakierki - prezent od księcia, nawet z dedykacją. A proces sądowy nikomu się nie uśmiechał. Najdziwniejsze oczywiście, jak udało się podmienić nowo narodzonego księcia i skąd w kraju niebieskookich blondynów czekoladowe niemowlę. Chociaż według niektórych świadków na krótko przed całą historią u Marii Saintfontaine służyła pokojówka rodem z Senegalu...
- Proszę powiedzieć, komisarzu - rzekł Fandorin, kiedy ucichł już śmiech (chichotało czworo obecnych: Regnier, doktor Truffo, profesor Sweetchild i madamme Clebere). - Czy ta Maria Saintfontaine jest aż tak piękna? Potrafi zawrócić w głowie każdemu mężczyźnie?
- Skąd, nic szczególnego. Wszystkie źródła zgodnie twierdzą, że jest najpospolitszą kobietą, bez żadnych znaków szczególnych. - Gauche bezczelnie omiótł Clarissę lepkim spojrzeniem. - Kolor włosów, ruchy, akcent i styl ubioru zmienia na zawołanie. Widać jednak ma coś w sobie. Ze służbowego obowiązku wiele się w życiu napatrzyłem. Najniebezpieczniejsze „femmes fatales” rzadko odznaczają się wybitną urodą. Zobaczysz taką na fotografii i zaraz zapomnisz, a spotkasz - aż ciarki przechodzą po plecach. Przecież mężczyzna nie reaguje na prosty nos i długie rzęsy, tylko na szczególny zapach.
- Fuj, komisarzu - ukróciła parszywca Clarissa. - Znajduje się pan w towarzystwie dam.
- Przede wszystkim w towarzystwie podejrzanych - odparował spokojnie Gauche. - A pani jest jedną z nich. Skąd wiem, że za naszym stołem nie siedzi madamme Saintfontaine?
I wpił się wzrokiem w twarz Clarissy. Sytuacja coraz bardziej przypominała koszmar senny. Gęste powietrze nie pozwalało oddychać.
- Jeżeli dobrze liczę, ta osoba powinna mieć teraz dwadzieścia dziewięć lat?
Spokojny, niemal nonszalancki ton Fandorina pomógł Clarissie zebrać się w sobie. Otrząsnęła się i - mniejsza teraz o kobiecą próżność - zawołała:
- I co pan tak na mnie patrzy, panie detektywie! Prawi mi pan niezasłużone komplementy. Jestem starsza od pańskiej skandalistki... prawie o dziesięć lat! A pozostałe damy też mało pasują do roli mademoiselle Saintfontaine. Pani Clebere jest za młoda, a pani Truffo, jak pan wie, nie mówi po francusku!
- Taka spryciara jak Maria Saintfontaine łatwo może sobie dorzucić albo ująć dziesięć lat - odpowiedział powoli Gauche, wciąż uważnie wpatrzony w Clarissę. - Szczególnie kiedy idzie o taką fortunę, a przegrana pachnie gilotyną. Więc naprawdę nigdy nie była pani w Paryżu, mademoiselle Stamp? Gdzieś w okolicy rue de Grenelle?
Clarissa śmiertelnie pobladła.
- W tym miejscu muszę się wtrącić jako przedstawiciel kompanii Jasper-Artaud Partnership - przerwał policjantowi zirytowany Regnier. - Panie i panowie, zapewniam, że nie chcieliśmy tutaj ludzi podobnego pokroju. Kompania gwarantuje, że na pokładzie „Lewiatana” nie ma ani szulerów, ani kokot, ani tym bardziej notowanych przez policję skandalistek. Sami rozumiecie, pierwszy rejs to duża odpowiedzialność. Nie potrzebujemy tego rodzaju atrakcji. Wraz z kapitanem Cliffem wielokrotnie sprawdzaliśmy spis pasażerów i osobiście wyjaśnialiśmy wszelkie wątpliwe przypadki. Pomagała nam w tym między innymi francuska policja, komisarzu. Nie przeszkadzamy panu, monsieur Gauche, w pełnieniu pańskich obowiązków służbowych, jednak darmo traci pan czas. I pieniądze francuskich podatników.
- No, no - warknął Gauche. - Pożyjemy, zobaczymy.
Mrs Truffo zaczęła mówić o pogodzie i wszyscy odetchnęli
Reginald Milford-Stokes
10 kwietnia 1878 roku, godzina 22 minut 31, Morze Arabskie, 17°06'28" szer. pn., 59°48'14"dł. wsch.
Moja droga i ukochana Emily!
Nasza piekielna arka znajduje się w mocy Zła. Czuję to całą swoją udręczoną duszą. Chociaż nie wiem, czy taki łajdak jak ja ma w ogóle duszę. Odłożyłem pióro i zamyśliłem się. Pamiętam, że popełniłem przestępstwo, odrażające, niewybaczalne przestępstwo, jednak, co dziwne, zupełnie zapomniałem, na czym ono polegało. I bardzo nie chcę sobie przypominać.
Nocą, we śnie, pamiętam je doskonale; jak bowiem inaczej wyjaśnić ten potworny stan, w którym budzę się każdego ranka? Niechby już nasza rozłąka się skończyła! Wiem, że jeszcze trochę - i zwariuję. A teraz mi nie wolno.
Dni płyną okrutnie powoli. Siedzę w kajucie, obserwuję minutową wskazówkę zegara. Na pokładzie za oknem ktoś powiedział: „Dzisiaj dziesiąty kwietnia”, a ja nie mogłem zrozumieć, jakiego znowu kwietnia i dlaczego akurat dziesiąty. Otwieram kuferek i widzę, że mój wczorajszy list do Pani nosi datę 9 kwietnia, a przedwczorajszy - 8-go. Zatem wszystko się zgadza. Kwiecień. Dziesiąty.
Od kilku dni nie spuszczam z oczu profesora Sweetchilda (o ile naprawdę jest profesorem). Zrobił się w naszym „Windsorze” bardzo popularny. To zapalony gawędziarz; wciąż przechwala się znajomością historii i Wschodu. Każdego dnia nowe bajki o skarbach, jedna mniej prawdopodobna od drugiej. I te jego niesympatyczne świńskie oczka. Wiecznie rozbiegane. Odczasu do czasu błyskają w nich iskierki szaleństwa. Gdyby Pani słyszała, jakim lubieżnym tonem opowiada o drogocennych kamieniach! Zupełnie zwariował na punkcie wszystkich tych brylantów i szmaragdów.
Dzisiaj przy śniadaniu doktor Truffo wstał, klasnął w dłonie i poinformował, że Mrs Truffo obchodzi urodziny. Towarzystwo z okrzykami „ach” i „och” rzuciło się składać życzenia, a doktor publicznie wręczył swojej mało pociągającej małżonce prezent: wyjątkowo niegustowne topazowe kolczyki. Jakie to wulgarne: robić przedstawienie z wręczania prezentu własnej żonie! Ale Mrs Truffo najwyraźniej była innego zdania. Z miejsca ożywiła się i wyglądała na absolutnie szczęśliwą, a jej przaśna fizjonomia nabrała koloru utartej marchewki. Oficer powiedział: „Madamme, gdyby ktoś uprzedził nas o tej radosnej okazji, na pewno przygotowalibyśmy jakąś niespodziankę. Była pani zbyt skromna”. Bezmózga solenizantka spłoniła się jeszcze bardziej i nieśmiało wydukała: „Naprawdę chcielibyście zrobić mi przyjemność?” Odpowiedział jej leniwy, dobroduszny pomruk. „Wobec tego - mówi - zagrajmy w moją ulubioną grę, w lotto. U mnie w domu w niedziele i święta kościelne zawsze pojawiały się na stole karty i woreczek z numerkami. Jakie to pasjonujące! Kochani państwo, sprawicie mi wielką radość!” Pierwszy raz słyszałem, jak Mrs Truffo wypowiada tak długą kwestię. Najpierw sądziłem, że się z nas naśmiewa - ale nie, mówiła całkiem serio. Nie mieliśmy odwrotu. Tylko Regnier zmył się pod pozorem wachty. Gbur komisarz również usiłował wykręcić się jakimiś pilnymi sprawami, ale wszyscy spojrzeli na niego z naganą, więc tylko sapnął i został.
Mr Truffo przyniósł idiotyczną grę i zaczęły się tortury. Bez entuzjazmu rozłożyliśmy karty, tęsknie popatrując na rozświetlony słońcem pokład. Okna salonu były otwarte na oścież, wnętrze chłodził świeży wiaterek, a my siedzieliśmy jak kupa dzieciaków na kinderbalu. „Żeby było ciekawiej”, jak wyraziła się przeklęta solenizantka, utworzono bank, do którego każdy wniósł po gwinei. Największą szansę na wygraną miała inicjatorka - jako jedyna bacznie śledziła kolejność numerków. Komisarz też chyba miał ochotę rozbić bank, ale niezbyt rozumiał dziecięce odzywki, którymi jak z rękawa sypała Mrs Truffo - na jej cześć tym razem mówiono po angielsku.
Читать дальше