– Miałem okazję kupić mały budynek mieszkalny. Zupełnie nowy. Niewykończony. Firma budowlana miała kłopoty i chciała go szybko sprzedać, taki układ. Mieszkania wychodziły naprawdę tanio. Więc je kupiłem. Okazja była zbyt dobra, żeby ją stracić. Oczywiście już wcześniej robiłem podobne transakcje, rozumiesz, nie jestem głupcem. Wiedziałem, co robię i w ogóle.
– Sam dokonywałeś tych operacji? – spytałem.
– Co? A, tak. – Pokiwał głową. – No, w każdym razie potrzebowałem trochę dodatkowych pieniędzy, żeby sfinansować transakcję. Idealnie bezpieczną. Dobre mieszkania. Bez żadnych wad…
– Ale się nie sprzedały? – wtrąciłem.
– Na to trzeba czasu. Zimą rynek jest kiepski. Ale teraz już wszystkie zostały sprzedane, kontrakty podpisane. Pozostały tylko formalności, hipoteki, te sprawy. Trzeba trochę czasu.
– Hm… Ile jest mieszkań w budynku i gdzie to jest?
– Osiem mieszkań, nie za dużych. W Newquay w Kornwalii.
– Widziałeś je? – spytałem.
– Oczywiście.
– Miałbyś coś przeciwko, żebym ja też je zobaczył? – spytałem. – I czy dasz mi adresy wszystkich nabywców i powiesz mi, ile płacą?
Denby zesztywniał.
– Sugerujesz, że mi nie wierzysz?
– Jestem rewidentem – odparłem. – Ja nie wierzę. Ja sprawdzam.
– Możesz mi wierzyć na słowo. Potrząsnąłem głową.
– Przysłałeś nam sfałszowany wyciąg bankowy. Zupełnie nie mogę ci uwierzyć na słowo.
Zapadła cisza.
– Jeśli te mieszkania istnieją i oddasz pieniądze w tym tygodniu, będę siedział cicho – dodałem. – Będę chciał otrzymać listowne potwierdzenie z banku. Pieniądze muszą w nim być w piątek, a list tutaj w sobotę. W przeciwnym razie nie zawrzemy układu.
– Nie zdołam załatwić pieniędzy w tym tygodniu – powiedział Denby opryskliwie.
– Pożycz je od lichwiarza.
– Ale to śmieszne. Odsetki, które musiałbym zapłacić, pochłonęłyby cały mój zysk.
Dobrze by ci to zrobiło, pomyślałem bez współczucia.
– Jeśli pieniądze klientów nie znajdą się w banku do piątku, Towarzystwo Prawnicze zostanie poinformowane o całej sprawie – oznajmiłem.
– Ro! – zaprotestował Trevor.
– Niezależnie od tego, że określa to wszystko słowami „nieszczęśliwie się złożyło” czy „wykorzystanie korzystnej sytuacji”, pozostaje faktem, że wszyscy trzej wiemy, iż to, co zrobił Denby, jest przestępstwem – powiedziałem. – Jako wspólnik nie będę firmował tego swoim nazwiskiem. Jeśli pieniądze nie zostaną oddane do piątku, napiszę list wyjaśniający, że w świetle nowo uzyskanej wiedzy chcielibyśmy unieważnić dopiero co wydane poświadczenie.
– Ale Denby byłby skończony! – zauważył Trevor.
Obaj wyglądali tak, jakby trudne sytuacje życiowe przytrafiały się tylko innym ludziom.
– Jesteś nieprzyjaźnie nastawiony – powiedział Denby ze złością. – Niepotrzebnie agresywny, Ro. Prawy. Nieugięty.
– Ośmielę się powiedzieć, że to wszystko prawda – odparłem.
– Podejrzewam, że na nic się nie zda proponowanie tobie… hm… udziału?
Trevor wykonał szybki gest rozpaczy, próbując go powstrzymać.
– Denby, Denby – rzucił zdenerwowany. – Za nic nie uda ci się go przekupić. Na litość boską, zastanów się trochę. Jeśli naprawdę chcesz mieć Ro przeciwko sobie, to właśnie proponując mu łapówkę.
Denby ściągnął brwi i spojrzał na mnie ze złością.
– No dobrze - wycedził gorzko. – Zdobędę pieniądze do piątku. Ale nie spodziewaj się po mnie czegokolwiek dobrego do końca życia.
Gwałtownie wybiegł z biura, pozostawiając za sobą rozdygotane powietrze i zdruzgotaną przyjaźń. Silne turbulencje, pomyślałem – powodujące wzburzenia i destrukcyjne; niszczące wszystko, czego tknęły.
– Jesteś usatysfakcjonowany, Ro? – spytał cicho Trevor ze smutkiem w głosie.
Siedziałem w milczeniu.
Czułem się jak człowiek na wysokiej trampolinie do skoków, czekający na przypływ siły. W perspektywie, skok. Potem, cicha droga w dół. Decyzja dojrzewała we mnie.
Pomyślałem, że mógłbym odejść. Udawać, że nie wiem tego, co wiem. Wybrać milczenie, przyjaźń i pokój. Powstrzymać się od wywoływania kłopotów, hańby i cierpienia.
Mój przyjaciel albo prawo. Gdzie było moje miejsce? W prawie czy mojej własnej satysfakcji…
O wielki, wszechmogący Boże.
Zaschło mi w ustach. Przełknąłem. I zapytałem:
– Trevor, znasz Arthura Robinsona?
To nie było zabawne, zupełnie – spojrzenie prosto w oczy załamanemu człowiekowi.
Krew powoli odpłynęła z twarzy Trevora, przez co jego oczy wyglądały jak dwie ogromne, ciemne plamy.
– Przyniosę ci brandy – rzekłem.
– Ro…
– Poczekaj.
Z barku wyjąłem szklankę i wlałem do niej dużo alkoholu, a mało wody sodowej.
– Wypij to – powiedziałem ze współczuciem. – Obawiam się, że cię zszokowałem.
– Co… – Nagle zadrżały mu wargi, więc podniósł szklankę do ust, żeby to ukryć. Pil powoli, ale opróżnił szklankę do połowy; potrzebował tego. – Co… wiesz? – wydusił.
– Czemu mnie porwano. Kto to zrobił. Czyja jest łódź. Kto nią pływał. Gdzie teraz jest. Ile kosztowała. I skąd są pieniądze.
– Mój Boże… Mój Boże… – Trzęsły mu się ręce.
– Chcę z nim porozmawiać – powiedziałem. – Z Arthurem Robinsonem.
Coś jakby słaby płomyk nadziei zabłysnął w jego oczach.
– Znasz jego… inne nazwisko?
Powiedziałem mu, jak brzmi. Iskierka przygasła. Szklanka zaszczekała o jego zęby.
– Chcę, żebyś zadzwonił – ciągnąłem. – Powiedz mu, że wiem. I że chcę z nim porozmawiać. Zaznacz, że jeśli będzie chciał zrobić cokolwiek innego, niż mu powiem, to z tego biura pójdę prosto na policję. Chcę z nim porozmawiać dziś wieczorem.
– Ale Ro, znając ciebie… – W jego głosie słychać było desperację. – I tak pójdziesz na policję.
– Jutro rano – odparłem.
Wpatrywał się we mnie bardzo, bardzo długo. Potem ciężko wzdychając, wyciągnął rękę w stronę telefonu.
Pojechaliśmy do domu Trevora. Stwierdził, że lepiej się nadaje do rozmów, niż biuro.
– A twoja żona? – spytałem.
– Dzisiaj śpi u siostry. Często tak robi.
Jechaliśmy dwoma samochodami i sądząc po oszołomieniu widocznym na jego twarzy, przez cale cztery mile w ogóle nie widział drogi.
Jego okazały, duży dom świetnie się prezentował w popołudniowym słońcu. Każda cegła przywodziła na myśl stateczność lat dwudziestych. Do tego całe akry witrażowych szyb okiennych w kształcie rombów, przyczerniony, szeroki portyk ze zdobionymi kolumnami, gdzieniegdzie porastający bluszcz, a dla klimatu dodano liczne przyczółki z belkami.
Trevor otworzył frontowe drzwi i wprowadził mnie do wnętrza przesączonego zapachem starej kawy i pasty do mebli. Przestronny hol wyłożony był parkietem, na którym w kilku miejscach leżały małe dywany.
– Wejdźmy do zacisza.
Zacisze to był długi pokój, znajdujący się między bardziej oficjalnym salonem a jadalnią, z widokiem na loggię i trawnik za nią. Dla Trevora zacisze było sercem domu, zarówno pod względem geograficznym, jak i psychologicznym, miejscem, w którym czul się najlepiej jako gospodarz dla swych gości biznesmenów.
W pokoju był wbudowany bar, gdzie lubił stać i z przyjemnością nalewać drinki. Kilka foteli obitych ciemnoczerwoną skórą. Mały, solidny stół obiadowy, a przy nim cztery krzesła z siedzeniami obitymi skórą. Duży telewizor. Półki z książkami. Ceglany kominek ze skórzaną osłoną. Palma w mosiężnej donicy. Więcej reprodukcji Stubbsa. Kilka małych, stojących przy ścianie stolików. Dywan z liściastym wzorem. Ciężkie, czerwone, aksamitne zasłony. Czerwone abażury. W zimowe wieczory, z rozpalonym w kominku ogniem, zaciągniętymi zasłonami i ciepłym światłem emitowanym przez lampy, zacisze było naprawdę przytulne, pomimo swej wielkości.
Читать дальше