Tytuł oryginalny: Risk
Przekład: Wojciech Kallas
Pamięci Lionela Vicka najpierw zawodowego dżokeja, później dyplomowanego księgowego, który byt zawsze odważnym człowiekiem. Podziękowania dla bliskiego mu Michaela Foote’a.
Czwartkowy ranek 17 marca spędziłem w niepokoju, popołudnie w ekstazie, a wieczór nieprzytomny.
Czwartkowej nocy, gdzieś pomiędzy mrokiem a świtem powoli zagłębiałem się w koszmar, który byłby do przyjęcia, gdyby to był tylko sen.
Bardzo dużo czasu zajęło mi uświadomienie sobie, że działo się to na jawie. Przynajmniej półjawie.
Nie było światła. Miałem wrażenie, że mam otwarte oczy, ale czerń była absolutna.
Słyszałem dużo odgłosów. Różnych dźwięków, głośnych i natarczywych. Ryczenie potężnego silnika. Turkot. Skrzypienie. Szum. Leżałem otępiały i czułem się fatalnie od nadmiaru zbyt intensywnych dźwięków.
Leżałem… Leżałem na swego rodzaju materacu. Na plecach. Przemarznięty, chory i zesztywniały. Obolały. Trzęsący się. Fizycznie sponiewierany i psychicznie rozbity.
Spróbowałem się ruszyć. Z jakichś powodów nie mogłem unieść żadnej ręki do twarzy. Miałem wrażenie, że są przyrośnięte do nóg. Bardzo dziwne uczucie.
Czas wlókł się niemiłosiernie wolno. Było mi coraz zimniej, czułem się coraz gorzej, coraz bardziej zesztywniały, ale i zupełnie rozbudzony.
Spróbowałem wstać. Uderzyłem głową w coś znajdującego się tuż nad nią. Znowu się położyłem, poczułem gwałtowny przypływ paniki i postanowiłem podejść do sytuacji rzeczowo.
Ręce. Dlaczego nie mogłem ruszyć rękoma? Bo nadgarstki wydawały się przywiązane do spodni. Nie miało to sensu, ale dokładnie tak się czułem.
Przestrzeń. Co z przestrzenią? Sztywno ruszyłem swoimi przemarzniętymi stopami, żeby zbadać najbliższe otoczenie. Okazało się, że nie mam butów na nogach. Tylko skarpetki. Od razu po lewej, ściana. Tuż nad, sufit. Od razu po prawej, bardziej miękka przeszkoda, być może jakaś tkanina.
Całe ciało bardzo nieznacznie przesunąłem w prawo i uruchomiłem palce. Nie tkanina, tylko siatka. Taka jak do tenisa. Zaciśnięta. Ze mną w środku. Wypchnąłem palec przez otwór, ale nie czułem zupełnie nic.
Oczy. Jeśli nagle nie oślepłem (a nic na to nie wskazywało), musiałem leżeć w miejscu, gdzie zupełnie nie docierało światło. Rewelacyjna dedukcja. Bardzo konstruktywna. Strasznie śmieszne.
Uszy. Być może najbardziej doskwierający problem. Cały czas były bombardowane dźwiękami zamykającymi mnie w wąskim, czarnym pomieszczeniu, a uniemożliwiającymi usłyszenie czegokolwiek poza hukiem pobliskiego silnika. Doznałem przerażającego uczucia, że nawet gdybym krzyczał z całych sil, i tak nikt by mnie nie usłyszał. Jeszcze bardziej jednak przeraziło mnie to, że chciałem krzyczeć. Żeby ktoś przyszedł. Żeby ktoś powiedział mi, gdzie jestem i dlaczego, i co się w ogóle dzieje.
Otworzyłem usta i wrzasnąłem.
Wykrzyczałem „Hej” i „Chodź tu” i „Sukinsynu, chodź tu i mnie wypuść”. Miotałem się w bezsensownej wściekłości, a jedynym rezultatem było to, że mój głos dudnił w ciasnej przestrzeni, co tylko pogarszało moją sytuację. Reakcja łańcuchowa. Prosta droga do wykończenia się.
W końcu przestałem krzyczeć i położyłem się nieruchomo. Przełknąłem ślinę. Zazgrzytałem zębami. Z całych sił starałem się zachować, jasny umysł. Dezorientacja prowadziła do bełkotliwości.
Skup się, powiedziałem sobie. Pomyśl.
Ten silnik…
Duży. O potężnej mocy. Umieszczony gdzieś blisko, ale nie dokładnie tam, gdzie ja. Po drugiej stronie ściany. Może za moją głową.
Gdyby tylko zamilkł, pomyślałem tępo, od razu poczułbym się mniej zdruzgotany, mniej spanikowany, mniej zagrożony.
Silnik cały czas dudnił, przez ściany czułem jego wibracje. Nie był to silnik turbinowy: pracował zbyt nierówno i nie było słychać charakterystycznego świszczenia. Silnik tłokowy. Potężny, jak w traktorach… albo ciężarówkach. Ale nie byłem w ciężarówce. Nie było wrażenia ruchu. Poza tym silnik cały czas pracował równomiernie. Ani nie zwalniał, ani nie przyspieszał. Żadnych zmian biegu. To nie ciężarówka.
Prądnica. To prądnica, pomyślałem. Produkująca prąd. Leżałem związany w ciemności na swego rodzaju półce blisko prądnicy. Przemarznięty, obolały i wystraszony. Ale gdzie?
Jeśli chodzi o to, jak się tu znalazłem… cóż, co nieco pamiętałem. Pamiętałem początek, wystarczająco wyraźnie. Nigdy nie zapomnę czwartku 17 marca.
Najbardziej dokuczliwe były te pytania, na które w ogóle nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi.
Dlaczego? Po co? I co będzie dalej?
Owego czwartkowego ranka przez jakiegoś klienta ze zrujnowanym życiem musiałem zostać w biurze w Newbury dużo dłużej, niż planowałem, i pojechałem na wyścigi w Cheltenham później, niż powinienem, ale grubiaństwem z mojej strony byłoby stwierdzenie „Tak, panie Wells, niezmiernie mi przykro z powodu pana cierpień, ale chciałbym już się stąd urwać i trochę zabawić”. Trzeba było koniecznie podnieść na duchu pana Wellsa, który patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem i wyraźnie miał myśli samobójcze.
Potrzeba było trzech godzin analizowania jego sytuacji, współczucia, picia brandy, dyskusji o środkach i sposobach jej rozwiązania i dużej dawki werbalnego podnoszenia na duchu, aby jemu na horyzoncie zaświtał słaby płomyk nadziei, a przecież nie byłem jego lekarzem, księdzem, radcą prawnym ani żadnym kwalifikowanym pomocnikiem, lecz zaledwie księgowym, którego ten zrozpaczony człowiek zaangażował poprzedniego wieczora.
Pan Wells wpadł w tarapaty przez nieuczciwego doradcę finansowego. Pan Wells, rozdygotany i zdesperowany, słyszał kiedyś, że Roland Britten pomimo swego młodego wieku miał sukcesy w ratowaniu ludzi w podobnych sytuacjach. Pan Wells przez telefon kusił podwójnym honorarium, obiecywał dozgonną wdzięczność i nie przestawał płakać: potrafił dać się we znaki.
Po raz pierwszy i prawdopodobnie ostatni raz w życiu miałem tego właśnie dnia brać udział w Cheltenham Gold Cup, po Grand National drugim co do ważności wyścigu dla brytyjskich dżokejów specjalizujących się w biegach terenowych z przeszkodami. Nieważne było to, że specjaliści od wyścigów dawali mojemu koniowi małe szanse, ani to, że bukmacherzy uparcie przyjmowali zakłady czterdzieści do jednego na moją niekorzyść. Dla mnie ogromnym osiągnięciem był sam fakt, że półamatorowi w ogóle zaproponowano wzięcie udziału w Gold Cup.
Dzięki panu Wellsowi nie udało mi się spokojnie i wcześnie opuścić biura po przejrzeniu korespondencji. Dopiero za piętnaście pierwsza zdołałem się uwolnić od jego iście pijawkowego towarzystwa i skłonić go do wyjścia, a udało mi się tego dokonać tylko dzięki przyrzeczeniu, że w następny poniedziałek odbędziemy kolejną, równie długą sesję. Kiedy był już w drzwiach, zastygł jednak ponownie. Czy byłem pewny, że rozpatrzyliśmy wszystkie aspekty sprawy? Czy nie mógłbym poświęcić mu popołudnia? Spotkamy się w poniedziałek, odparłem nieustępliwie. Czy, w takim razie, jest tu jeszcze ktoś, z kim mógłby się spotkać?
– Przykro mi – odparłem. – Mój współpracownik jest na wakacjach.
– Pan King? – spytał, wskazując na schludny napis „King and Britten” wymalowany farbą na otwartych drzwiach.
Читать дальше