Zuzanna zaparkowała przed drzwiami do habitatu. Dom, pomyślała przelotnie, przestępując próg; i nie było w tym ironii. Ileż godzin spędziła na przykład przy tej konsoli komunikacyjnej, klnąc, płacząc i rozpaczając wraz z Ulą, dlaczego nie mogą się z nikim skontaktować, chociaż sprzęt jest sprawny i dobrze skalibrowany... Post factum okazało się, że pierwszy domysł był słuszny: po linii prostej fale elektromagnetyczne musiałyby przebyć pół wszechświata, by dotrzeć stąd na Ziemię lub do Wysokiego Zamku. To dlatego utrzymywano wysoko nad Miastem długie, kręte linie sterowców, służących za stacje przekaźnikowe dla pozamiejskich placówek: sygnał nie biegł po prostej, lecz lawirując, kopiowany na wiele niezależnych pakietów, jakoś w końcu docierał na Zamek. Oczywiście nie utrzymywano sterowców na trasach do placówek opuszczonych. Krzyczała była w pustkę.
Podeszła teraz do konsoli, uniosła pękniętą obudowę jednego z projektorów. Amulet znajdował się na swoim miejscu. Szybko schowała go do kieszeni. Sama świadomość jego bliskości przyśpieszyła Zuzannie puls. Tylko spokojnie. Myśleć powoli, rytmicznie i bez uniesień. Licz szczeble drabiny Jakuba.
Do Abominado udała się trzeciego dnia po powrocie na Ziemię, drugiego po przybyciu do Krakowa. Czternasty tydzień ciąży, ostatni moment, by dokonać przeniesienia płodu, o ile nie miała zamiaru samej urodzić dziecka; nazajutrz była umówiona na zabieg w klinice Doktorów Nieumarłych.
Do kasy chtonicznej, na Rynek, poszła wieczorem. Był środek lata, gigantyczne azjatyckie motyle walczyły o panowanie nad Sukiennicami z brudnopiórymi gołębiami, czerwone światło niskiego Słońca zatapiało wszystko w gęstym karmelu, w nim stawiało się kroki krótsze i mniej energiczne, mówiło ciszej.
Zuzanna skręciła ku Szewskiej. 00-ABOMINADO. Tym razem były to komory lodowe, prostokątna architektura zielonej i niebieskiej zmarzliny. Klajn mimowolnie założyła ramiona na piersi, wchodząc pod obwieszone soplami-maszkaronami arkady. Odźwierny-Yeti ryknął na powitanie. Była umówiona, ryknęła w odpowiedzi. Zeszli w głąb śnieżnych tuneli, pod obłe nawisy, lśniące cudownie w świetle kopcących rytmicznie pochodni. Echo niosło twardy stukot młotów niewidocznych Kowali Lodu. Zatrzasnęły się za nią zimne tafle i dźwięk ucichł. Szkatuła czekała na oszronionym ołtarzu. Uniosła pokrywę. Ten pistolet... Teraz przemknęła jej myśl, że być może ojciec wcale nie pozostawił go tutaj jako narzędzia obrony.
Nie zastanawiać się dłużej, wyjęła z kieszeni spódnicy zmiennokształtny klejnot i złożyła go w szkatule. Prawne warunki spadku były już ustalone, formalności załatwione, opłata przelana na chtoniczne konta Kasy Cienia. Gdy Ula osiągnie pełnoletność, to znaczy gdy skończy osiem lat, skarbiec Abominado otworzy się przed nią i po raz kolejny całe dziedzictwo rodu łupieżców przejdzie na najmłodszą córkę.
Oczywiście o niczym nie będzie mieć pojęcia. Prawda, Zuzanna omawiała była z Ulą także tę decyzję - lecz tym właśnie różni się przedżycie od takiej taniej symulacji prekoncepcyjnej, że w jej przypadku nie jest możliwa implementacja w struktury neuralne płodu uprzednio rozwiniętej osobowości, wraz z pamięcią i wszystkimi szczegółami charakterologicznymi. Przetłumaczyć i wpisać w mózg nienarodzonego można tu jedynie pewne cechy ogólne, gestalt struktury.
Nie będzie więc pamiętać. Jeśli jej Zuzanna nie powie, nie będzie Ula wiedzieć, co to za dziwny naszyjnik, skąd te pieniądze, co się stało z jej dziadkiem, co się stało z jej matką i dlaczego ona sama czuje się zawsze trochę obca, trochę oddalona od tego świata i tych ludzi, odgrodzona od nich niematerialną szybą. Gdy je pierwszy raz ujrzy, nie uwierzy w Miasto. Będzie szukała wyjaśnień po omacku. (Chyba że jej powiem). Zacznie się zastanawiać, dlaczego tak ciągnie ją do eldżetu, co to za pokrewieństwo. Z otwartymi ustami wejdzie na ciche ulice, pod nieziemskie nieba. Nie rozpozna, nie przypomni sobie. Może tylko w snach, w nocnych wyobrażeniach... Upiór.
Nieumarli Doktorzy dokonali przeniesienia i Zuzanna zabrała ze sobą Ulę do Arkadii w kronicznym inkubatorze. Elfy tańczyły w powietrzu dokoła przeźroczystej macicy, podniecone. Zuzanna usiadła w fotelu naprzeciwko, nienaturalnie wyprostowana, zamknięta w mięsistym gorsecie medycznym. W jej sztywnej pozie - i twardo zaciśniętych wargach, gdy wpatrywała się w ciemny fetus - było coś królewskiego, jakaś monarsza determinacja. Czy nie teraz właśnie po raz pierwszy pomyślała o sobie: „matka”? Pomyślała i uwierzyła?
Powiedzieli jej, że będzie ją dręczyć po zabiegu uczucie pustki - ale niczego takiego nie doświadczała. Być może Książę nazbyt już był silny, a może Skorpion nazbyt przebiegły. Domyślała się także ręki Ateny - w tej systematycznej dociekliwości, z jaką próbowała ostatnio odtworzyć na podstawie archiwów Instytutu Wernera poczynania ojca z okresu bezpośrednio poprzedzającego jego śmierć, oraz w dalekosiężnych planach, do układania których odnalazła w sobie upodobanie: na dziesięć, dwadzieścia, sto i dwieście lat naprzód, zgodnie z ojcowską tradycją i jej wbrew.
Najpierw bowiem mówiła sobie: oddam ją. Ciotce Mariannie na przykład. Nie mogłabym sama wychowywać. Jak. Kiedy. Gdzie. W Mieście może?
Ale potem przyszłość zaczęła samoistnie rozbudowywać się nad nią niczym dzika architektura Abominado Building wybuchająca z ziemi w nagłym lśnie. Takie myśli: czemu nie? No właściwie czemu nie? Nie jestem pierwsza, kilkoro wernerowców mieszka na Zamku z dziećmi. A Ula urodzi się Upiorem tak czy owak. Na pewno mają zorganizowany jakiś system pomocy, szkoły - jeśli nie lsenne, to wirtualne; zresztą po formatowaniu neuralnym dzieci szybko dojrzewają, nie zdąży dorosnąć mi do łokcia, a już będzie się rządzić i szarogęsić bardziej niż jej symulacja pre-K.
Przez moment rozważała Zuzanna poinformowanie Kamila, lecz wystarczyło jedno ukąszenie Skorpiona, by ją od tego raz na zawsze odwieść.
Wspomnienia o Uli nawiedzały ją coraz częściej. Prezent Maleny stanowił dokładnie taką pułapkę, jakiej się Klajn obawiała: żadne racjonalne argumenty nie odwrócą teraz przyzwyczajeń i emocji, ona już za Ulą tęskniła. I decyzja rosła z niej jak dowód logiczny, niczym fraktalowe drzewo, nieubłaganie konieczne aż do ostatniego, najdelikatniejszego kształtu. Te rączki, te nóżki, ta główka już napęczniała od przyszłej wiedzy, przyszłych snów i nadziei... Zuzanna siedziała i patrzyła, unieruchomiona przez gorset i nieuniknione konsekwencje swoich wyborów.
Ścieżka podpowiadana przez Jana Klajn była znacznie łatwiejsza. Po raz pierwszy nawiązał on kontakt z Terakotowymi Ministrami tydzień po drugich urodzinach Zuzanny. W dzienniku audio, do którego IW włamał się po długich bojach dzięki chtonicznym kryptografom, ojciec mówił:
- Przychodzi taki czas... O Jezu, ale banał! No dobra, przychodzi taki czas, kiedy poczucie życiowej klęski wręcz przygniata mężczyznę do ziemi. Trudno się zdobyć na choćby jeden dzień więcej, jeden więcej krok, wstać i zrobić cokolwiek, podnieść upuszczoną książkę. Po co. Klęska tak czy owak. Nie chodzi nawet o to, żebym popełnił jakieś niewybaczalne błędy, zaprzepaścił karierę, utracił Jedyną Wielką Miłość czy o jakieś inne telewizyjne pierdoły... Ale... Ale. Ale, mój Boże, kiedy patrzę na to Miasto, no co ja mógłbym więcej, co jeszcze? Nic, nic, nic! Mam trzydzieści osiem lat, najlepszą żonę, wspaniałe dziecko, pracę, że lepszej nie znajdę, cuda i nieskończoność na wyciągnięcie ręki - no, tylko się powiesić. To jest ściana. To jest przepaść. Klęska, poniosłem klęskę, życie miało mi się inaczej przeżyć, nie takie miały być cele, nie takie satysfakcje, żona, dziecko, mój Boże, a ile takich biednych skurwysynów chodzi po ziemi, każdy wyjątkowy jak ziarnko piasku na plaży, zadowolone z siebie misie statystyki. A Miasto - wystarczy, że spojrzę.
Читать дальше