Potrzeba nie zna prawa, pomyślał, upychając spiesznie łupy w swojej sakwie.
Zajrzał do drugiej ładownicy. Tu znajdowały się tutki z prochem, był też woreczek kul i wycior. Staszek uznał, że to może się przydać. Zabrał też dwa rewolwery.
Rozejrzał się po wnętrzu. W biblioteczce stały książki. Zdjął ze ściany kilim i szybko ułożył na nim stos oprawionych w skórę, okutych woluminów. Taszcząc tobołek, wyszedł przed dom. Rzucił książki na wóz. Koń parskał i nerwowo przestępował z nogi na nogę.
Obok wejścia leżeli ci dwaj, których zabił, gdy mocowali się z kradzionym zegarem. Staszek obszukał trupy. Wzbogacił się o jeszcze jeden zegarek, składany kozik i kolejną garść monet. Koń zarżał żałośnie. Bał się dymu. Chłopak zdjął hamulec z koła. Odplątał lejce. Wskoczył na furmankę.
– Wio!
Koń spojrzał na niego badawczo, nie był pewien, czy ma słuchać obcego, ale ponaglony uderzeniem lejców ruszył.
– Hetta! Prrr... – Staszek ściągnął w prawo i po chwili zatrzymał furę po drugiej stronie dziedzińca, koło lamusa.
Uwiązał lejce do słupa podcieni. Gdzie ta Hela? Wbiegł do dworu. Dym szczypał w oczy. Ruszył do pokoju stołowego. Dziewczyna, kaszląc, pakowała jakieś ubrania do skórzanej walizy. Drzwi do drugiego alkierzyka też były już zatrzaśnięte, a przez wszystkie szpary wciskał się biały dym. Za ścianą trzeszczało płonące drewno. Na szczęście grube belki stawiały jeszcze opór.
– Ciśnienie może w każdej chwili wysadzić drzwi – ostrzegł. – Strych nad nami też już częściowo płonie. – Spojrzał z obawą na sufit.
Z góry dobiegały niepokojące trzaski.
– Muszę to zebrać!
Kaszląc, wyminął ją i zaczął zdejmować ze ściany portrety wąsatych szlachetków, malowane na cienkiej blasze. Zebrał wszystkie osiem, przebiegł podwórze i położył je na wozie. Wrócił. W salonie nie było już czym oddychać. Hela krztusiła się, miała sinawe usta. Nadal upychała jakieś ubrania w tobołkach, ale w jej ruchach pojawiła się dziwna niezborność. Bez słowa, starając się nie oddychać, zamknął torbę, złapał ją w jedną rękę, drugą chwycił dziewczynę za przedramię, pomagając jej wstać. Zatoczyła się jak pijana.
Złapał ją wpół i przerzucił przez ramię. Szamotała się chwilę, ale nie puścił. Wybiegł przed dom. W progu omal nie potknął się o zwłoki. Dziewczyna biła go pięściami po plecach, ale postawił ją na ziemi dopiero koło furmanki.
– Udusisz się, panna – warknął.
– Ja sobie stanowczo wypraszam podobną poufałość! – prychnęła jak kotka.
– Proszę głęboko oddychać – polecił. – Czad jest bardzo groźny! Więcej ludzi umiera od niego niż od ognia.
W głowie tłukły mu się jakieś resztki informacji z lekcji przysposobienia obronnego. Tlenek węgla łączący się z hemoglobiną, niedotlenienie tkanek i mózgu, komory tlenowe, konieczność transfuzji krwi w przypadku... Ale wyglądało, że już jej trochę lepiej.
– Torba...
– Tu jest. – Wrzucił bagaż na furę.
Jak ja to zrobiłem?! – zdumiał się w duchu. Że wyniosłem dziewczynę, to jeszcze rozumiem, ale po cholerę ta waliza?
Obejrzał się. Dwór płonął jak pochodnia. Płomienie przedarły się przez gont, obejmowały już kawał dachu. Na szczęście grube belki ścian i stropów nadal spowalniały rozprzestrzenianie się ognia.
– Tam jest jeszcze bardzo ważna skrzynia... Po lewej na końcu domu, w alkierzu, pod oknem – bąknęła. – Nasze papiery...
– Proszę tu zostać!
Wbiegł do sieni. Oczy momentalnie zaczęły mu łzawić. Oddychało się ciężko. Ogień, pożerający połowę budynku i wykwitający już na dachu, zasysał tlen. Na szczęście pożar jeszcze nie przedarł się do lewej części domu. Schylił się głęboko, nad ziemią powinno być więcej powietrza.
Staszek poczuł żal i gorycz. Ten dworek, stary, wrośnięty w ziemię, zbudowany z solidnych belek... Wyglądał jak żywa ilustracja do powieści Sienkiewicza czy Jacka Komudy. Z pewnością pamiętał czasy potopu. A za kilka godzin pozostanie z niego tylko kupa popiołu. Chłopak przedarł się przez gęsty woal dymu. Piekły go oczy, rozkaszlał się. Było gorąco, jakby wbiegł do piekarnika. Miał świadomość, że jest tu po raz ostatni. I że musi szybko uciekać.
Nie pchaj się tu, podpowiadał jakiś głos. Nie wiesz, z czego jest strop. Deski polepione gliną, albo i nie. Poddasze się pali. Sufit może w każdej chwili runąć!
Zacisnął zęby. Wpadł do pomieszczenia, które było chyba sypialnią gospodarza. Skrzynka stała pod oknem. Szarpnął ze złością za kłódkę. Zamknięta. Z trudem podniósł ją i zarzucił na ramię, zatoczył się pod jej ciężarem, ale twardo ruszył do drzwi. Te kilka chwil spędzonych we wnętrzu wystarczyło, by ogień odciął mu drogę. Płomienie buchały z drzwi saloniku, przejście przez sień stało się niemożliwe. Temperatura tak wzrosła, że musiał się cofnąć. Zatrzasnął drzwi sypialni, by choć nimi odgrodzić się od ognia, i rozejrzał się w panice.
Ech, idiota ze mnie, skarcił się w myślach.
Bez wahania wybił krzesłem okno i wyrzucił skrzynkę do ogródka za domem. Ciepły jesienny wiatr wdarł się do wnętrza. Staszek przez chwilę głęboko oddychał. Poświęcił jeszcze dwie minuty, by zdjąć ze ściany malowany na deskach, bardzo stary obraz jakiegoś świętego. W serwantce stały kieliszki, ładne porcelanowe filiżanki, jakieś figurki i fidrygałki, ale nie miał jak tego zebrać. Rozejrzał się po pokoju. Krzyż nad drzwiami? Tego się nie zostawia! Zdjął go i włożył pod koszulę. Zajrzał jeszcze pod łóżko. Kilka par męskich butów... Nieboszczykowi już nie będą potrzebne. Kilim na ścianie nad łóżkiem był mocno przybity małymi gwoździkami. Szafa kryła futro i inną odzież. Zabrać coś ładnego, żupan, kontusz, żeby staruszka było w czym pochować?
– Uciekać! – powiedział sobie.
I nagle usłyszał dziwny dźwięk, jakby cmoknięcie odkorkowywanej butelki. Sufit nad jego głową zatrzeszczał niepokojąco, a po chwili do uszu Staszka dobiegły trzaski i łomoty, jakby na piętrze galopował słoń.
Tam ktoś jest, pomyślał. Widocznie jeden z ruskich, którzy chcieli zabić Helę, doszedł do siebie... Nie. Przecież żaden nie mógł przeżyć!
I naraz zrozumiał. Skrat. Zmaterializował się, właśnie oberwał kocią bombą i teraz miota się w agonii. Istota trójwymiarowa, której jeden z wymiarów obrócony jest prostopadle do kierunku światła. Podłoga nie stanowi przeszkody... A może stanowi?
Spieprzać! – rozkazał sobie w myślach.
Podstawił zydel, wybił kopniakiem resztki szklanych gomółek, przełożył nogę przez parapet i wyskoczył na klomb. Wywalił się jak długi, w ostatniej chwili ratując obraz przed roztrzaskaniem. Jedno z ramion krzyża dźgnęło go w żołądek. Uderzył barkiem o glebę. Obejrzał się. Dach powyżej okna, przez które wyskoczył, był już cały w ogniu. Płomień buchał na kilka metrów. Gorące powietrze niosło w górę drobne rozżarzone węgielki. Jeden wpadł mu we włosy, ale na szczęście dał się wytrząsnąć. Na poddaszu nadal coś łomotało, jakby tarzał się tam hipopotam. A potem nagle zapanował spokój.
Kosmita załatwiony na amen, pomyślał Staszek. Ciekawe, jak będzie wyglądał w swoim świecie, jeśli tu spalił się w dwu wymiarach? Zostanie po nim kreska na ścianie czy jak? A może tu spali się jeden wymiar i tam będzie plama na podłodze? A, psu pod ogon z tą geometrią.
Z okna buchnął dym. Ogień przegryzał już ścianę. Z nieba spadało coraz więcej żarzących się głowni. Wlokąc upiornie ciężką skrzynkę i trzymając pod pachą święty obraz, Staszek cofał się jak najdalej. I nagle uderzył w coś boleśnie plecami. Obejrzał się i zmartwiał. To była lufa.
Читать дальше