Marysia odruchowo przykłada rękę do ust. Zniża głos do szeptu:
– Pieprzysz… Dlaczego? Dlaczego nie ma ogona? i czemu słyszy? Nienormalne?
– Normalne – szepcze Ewa. – Normalnie słyszy. Co się dziwisz? Nic nie czytasz, w radiu słuchasz tylko Ich Troje i Kukulskiej, a ja to już wiem.
– Ale dlaczego? – syczy Marysia, wciąż z ręką przy ustach.
– Co dlaczego? – dziwi się Ewa.
– Dlaczego słyszy?! – krzyczy Marysia, a Ewa odkrzykuje, nie bacząc na to, że nowa ekspedientka zerka na nie z ciekawością:
– Bo wszystkie słyszą!
Marysia cofa się instynktownie.
– Nie gadaj. Moje tak nie będzie. Moje będzie… zwykłe.
„Boże… z kim mogę o tym porozmawiać?”, myśli Ewa.
Jogurty stoją razem z kefirami i deserami mlecznymi obok kartonów mleka. Wędliny dogorywają w kiepskiej chłodziarce obok kawałów krwistego mięsa. Mąki, kasze i cukier piętrzą się w rzędach na półkach. Kolorowe kartony soków sąsiadują ze słodyczami w szeleszczących opakowaniach. Margaryna i masło. Wędliny i sery.
– Tu jest taki prosty ład i porządek. Wszystko jest jasne. A w życiu inaczej – stwierdza Ewa z zawiścią.
– Widzę, że masz coś z czapką, ale to się zdarza. Mama mówiła, że kobiety w ciąży często szajbują – mówi Marysia, przyglądając się Ewie z czujną uwagą. – Ale dam ci radę. Albo szybko się go pozbądź, jeśli jest jeszcze czas, albo szukaj ich, choć nikt nie wie, skąd oni są. Ja wiem tylko, że ten Wojtek to tirowiec. Trasa tirów leci niedaleko stąd, jakieś siedemdziesiąt kilometrów. Jak chcesz, to popytam, kiedy on jeździ. Znajdź skurwysyna, który to zrobił i niech się żeni albo daje kasę. Dziewucha z dzieckiem i bez faceta to dzisiaj dno dna, rozumiesz? Zwłaszcza tutaj, w takim zasranym miasteczku. Wiesz, co to jest być na dnie? Każdy dzień jest wtedy upokorzeniem, rozumiesz? Na nikogo nie możesz liczyć. Na mnie też nie. I lepiej już idź, bo jak Gruby wpadnie, to będę mieć przekichane, że się z tobą zadaję.
Ewa słyszy, jak cichutko fermentują przedatowane jogurty i kefiry; szeleści mąka, przeorywana przez wołki zbożowe, a myszy podgryzają torby z cukrem. Kasa fiskalna śpiewa cieniutko, a bilon w metalowej szufladzie dzwoni jak ministranci w kościele. Ten sklep cały czas mówi własnym językiem i ona wreszcie go usłyszała. „A latem z donośnym bzyczeniem wpadnie mucha plujka i zadomowi się w ladzie chłodniczej”, myśli i wybucha śmiechem.
Marysia wzrusza ramionami i odwraca się do niej tyłem. Drzwi zamykają się za Ewą, mówiąc na pożegnanie „uit… uit…”
– Ono, te dźwięki są dla ciebie, ale zapewne nie wszystkie polubisz. Dziwne, że nigdy wcześniej ich nie słyszałam – mówi Ewa.
Złotko ogląda z matką Big Brothera.
– Zaraz polecą pod prysznic, bo Manuela zdjęła podkoszulek! – oznajmia Złotko z wypiekami na twarzy.
– Odwróć głowę! w tej chwili odwróć głowę, bo każę ci wyjść z pokoju! – złości się matka. – Masz odrabiać zadania. Przestawię ci krzesło…
Matka wstaje i ustawia krzesło Złotka tyłem do telewizora. Złotko, póki może, wpatruje się w ekran.
– Wielkie mi coś, cycki w Big Brotherze. Ciągle je pokazują – burczy Złotko. – a Grzegorz wciąż obściskuje Karolinę.
– To Karolina obściskuje Grzegorza! – obrusza się matka. – Grzegorz jest w porządku. Jak dziewczyna leci na chłopaka, to tylko głupi nie skorzysta. I zapamiętaj raz na zawsze, że porządna dziewczyna nie powinna być nachalna wobec chłopców. To… to upokarzające.
Ewa wstaje od stołu. Dopóki nadają Big Brothera, z matką nie da się rozmawiać. Lepiej po kolacji, gdy Złotko zaśnie.
Wspina się po schodach, ale zamiast wejść do swojego pokoju, puka do ojca.
– Kolacja? – pyta niepewnie ojciec, głosem stłumionym przez szary koc, którym obił swoje drzwi, więc Ewa naciska klamkę i wchodzi. – To ty… – stwierdza zmieszany. – Wchodź, wchodź.
Nieokiełznany śmiech Manueli nie jest w stanie przebić się tutaj, gdzie słychać tylko muzykę.
– Co to? – pyta Ewa.
– Beethoven.
– Powinnam ich odróżniać po tylu latach, a rozpoznaję najwyżej Bacha – zamyśla się Ewa.
– Nie interesowałaś się muzyką – mówi ojciec. – a muzyka musi przyjść do ciebie sama. Może pewnego dnia przyjdzie.
– Dlaczego ciągle jej słuchasz? Niemal bez ustanku?
Ojciec uśmiecha się.
– Nie słucham jej cały czas. Niekiedy akompaniuje mi do innych czynności. Na przykład czytam, a ona jest gdzieś w tle. Gdy słucham, to zajmuję się tylko słuchaniem.
„Tata zbudował sobie własny dom ze ścianami z muzyki i zamyka się w nim przed nami”, myśli Ewa.
Jej wzrok znowu pada na malutkie, stare zdjęcie, przyczepione do ściany. Drewniana weranda. Uśmiechnięty mężczyzna. Mała dziewczynka. „Chyba jeszcze wtedy było mi dobrze. Byłam bezpieczna, szczęśliwa”, myśli.
– Co to jest upokorzenie? – pyta.
Ojciec namyśla się. Ewa już dawno zauważyła, że ojciec zawsze namyśla się, nim odpowie na pytanie. Niekiedy zastanawia się bardzo długo. Tak długo, że w końcu nic nie mówi.
– Myślę, że dla każdego upokorzenie jest czymś innym. Każdy ma swoją granicę, poza którą ono się zaczyna.
– A dla ciebie? Byłeś kiedyś upokorzony?
– Wiele razy – mówi ojciec po krótkiej chwili.
– A najbardziej? – naciska Ewa.
– Najbardziej…? – zamyśla się ojciec.
Jest drobny, chudy, piżama wisi na nim i nie jest pierwszej świeżości. Włosy ma rzadkie, tłustawe (wyłysiał wcześniej niż powinien, szybko też siwieje). W domowych pantoflach widać dziurę na dużym palcu prawej nogi. Tata sprawia wrażenie zakurzonego jak jego książki, notatki, kąty pokoju. „Gdyby nie te płyty, to kurz śpiewałby tu swoją melodię i pewnie byłaby podobna do muzyki Bacha. Chyba bardzo łatwo można tatę upokorzyć. Mama robi to codziennie, a my ze Złotkiem upokarzamy go, nic o tym nie wiedząc. On znaczy w tym domu mniej niż telewizor”, myśli Ewa.
– To było dawno temu – mówi wreszcie ojciec.
Upokorzenie, dawno temu:
– Idziemy, drogi Janie – mówi profesor.
– Prawie nikt z akademii nie idzie – broni się Jan.
– Ci co mają iść, to idą, a inni patrzą i notują, co widzą. Pójdziemy z grupą partyjną dzielnicy, popatrzymy sobie, jak będzie wyglądać ta heca i zaraz wrócimy. Artysta to także obserwator, drogi Janie. Idziemy.
Idziemy. Idziemy ulicami miasta. Wszystkie ulice naszego miasta prowadzą dziś na ten stadion. Reprezentacyjny stadion piłkarski.
Tupot setek nóg. Szurgot ospałych kroków. W naszym mieście. We wszystkich miastach. Zapach potu. Zapach strachu. Zapach upokorzenia. Smętnie obwisłe czerwone i biało-czerwone flagi, tłamszone pod pachami, jakby ci, co je niosą, chcieli być mniej widoczni.
Wleczemy się ospale i niechętnie, a mimo to z każdym krokiem jesteśmy coraz bliżej. Coś mamroczemy, chowamy twarze, odwracamy głowy.
„Jestem tu tylko przypadkiem. Przyszedłem tylko się przyjrzeć. Naprawdę to mnie tu nie ma”, myśli Jan. Idziemy. Idziemy, bo nam kazano. Powiedziano: „Dacie odpór”. Więc go damy. Powiedziano: „Napiszecie o tym na transparentach”. Napisaliśmy.
„Ja tylko wycinałem te białe literki z kartonu”, myśli Jan. „Nie przyklejałem ich, nie miałem pojęcia, w jakie słowa się ułożą, nie niosę tego transparentu”.
Idziemy. Powiedzieli nam: „Przygotujecie przemówienia”. Przygotowano. Uzgodniono każde słowo, a nawet każdy przecinek. Wykrzykników nie uzgadniano. Im więcej wykrzykników, tym lepiej. Tym jesteśmy silniejsi.
Читать дальше