Gdy nazajutrz pakuje tornister, na końcu wkłada do niego swój list do Józefa W. Mama, milcząc, podaje jej kanapkę, zapakowaną w pergaminowy papier, a tato zerka na nią, rozchylając usta tak, jakby chciał coś powiedzieć, lecz nic nie mówi.
Irenka cicho zamyka drzwi za sobą i przystaje na korytarzu, przykładając do nich ucho:
– Tylko nic nie mów! Nic! – krzyczy mama. – Nie może jako jedna jedyna uczennica nie napisać listu do Stalina, bo wtedy ją wyrzucą ze szkoły, a ciebie z pracy i z czego będziemy żyli?! Nic nie mów! Nic!
Irenka odruchowo uśmiecha się. Tata nie zamierzał nic mówić i ona o tym wie. Mama też o tym wie, ale bierze w ten sposób część winy na siebie, żeby tacie było lżej. I tak ma być.
– Irenko, napisałaś list? – pyta niecierpliwie pani. – Przeczytałam już kilkadziesiąt i wszystkie zaczynają się tak samo: „Kochany Wodzu”, „Najdroższy Wodzu”, „Ukochany Wodzu”. Irenko, cała nadzieja w tobie…
Irenka podaje swój list. Pani go nie bierze, ale chwyta, rozczapierzając palce i zaczyna czytać, gorączkowo, pełna nadziei. Nagle sztywnieje. Zielenieje jak jej koszula. Czerwieni się jak jej krawat. Potem blednie. I wreszcie bełkocze: – To… to jest… jest…
Ona nie wie, co o tym sądzić i Irenka to widzi. Pani po raz pierwszy nie wie czegoś na pewno. Pani się boi. „A ja się nie boję”, myśli Irenka. „Być może od tej chwili już nigdy nie będę się bać. Nigdy i niczego”.
Pani nadal coś bełkocze, potem milknie, znowu mruczy i wreszcie podejmuje decyzję:
– To… to jest… TO JEST NIEZWYKŁE. Potem przez te same kręgi piekielnych emocji musi przejść dyrektor. Ale jest w białej koszuli i w garniturze, więc tylko blednie i ciemnieje na twarzy, jakby za chwilę miała dopaść go apopleksja. Ale go nie dopada, gdyż pani już podjęła decyzję. Dyrektor oddycha głośno i kiwa głową na znak aprobaty.
Za trzy dni, na porannym apelu („Naaaaa-przód mło-dzieżyyyy świaaaaa-ta!”), uroczyście zostają ogłoszone wyniki konkursu. Dyplom i książkę Wandy Wasilewskiej Ojczyzna (z odręczną dedykacją pani) otrzyma Irena Kalińska. List naprawdę będzie wysłany do Stalina.
– Przeczyta go, zobaczysz… Przeczyta, mimo że dostaje codziennie miliony listów. Ale twój przeczyta. Czuję to – mówi przejęta pani, mając łzy w oczach.
Po apelu Irenka wiesza dyplom na ścianie w swoim pokoju, tuż koło anioła stróża, który przeprowadza dwójkę dzieci przez kładkę nad przepaścią, a książkę kładzie na biurku. Czyta dedykację: „Irenie, która przerosła moje nadzieje”, napisała pani.
Od tego dnia Irenka i pani przeglądają się w sobie jak w lustrze. Pani z rozkoszą obserwuje postępy uczennicy i jej rosnące uświadomienie klasowe.
– Zapiszcie w zeszytach: wielu żarliwych komunistów wywodziło się z burżuazji, czy nawet z kapitalistów, mimo to dojrzeli światopoglądowo i dogonili klasę robotniczą – dyktuje pani, patrząc na Irenkę z ciepłym, porozumiewawczym uśmiechem. Potem dodaje stanowczo: – Zapiszcie: komunizm to elektryfikacja plus rady. Rozumiecie?
Nie. Nikt nie rozumie, ale to nie ma znaczenia. Przyjemnie jest patrzyć na panią, na jej smukłą sylwetkę w zielonej koszuli i w czerwonym krawacie, na jej blond loczki i rumieńce na twarzy, dobrze jest słuchać jej jasnego, zdecydowanego głosu i obserwować energiczne ruchy.
„Kocham ją”, myśli Irenka i z biciem serca czeka, by pani, maszerując między ławkami, jak zwykle szarpnęła ją żartobliwie za warkocz. „Kocham ją. I chcę być dyktaturą proletariatu. Jestem dyktaturą proletariatu…”, poprawia się.
Na początku grudnia cała klasa jedzie na wycieczkę do Nowej Huty. Wysiadają na Dworcu Głównym w Krakowie, ale nie Kraków je interesuje, choć tu będą nocować, w szkolnej bursie.
Potem wędrują gigantycznym placem budowy. Irenka nie widzi błota, brudnej gliny, jeszcze brudniejszych kufajek robotników, nie słyszy ich grubych przekleństw i wulgarnych uwag na widok grupy dziewcząt, brnących z trudem przez ścieżki wydeptane gumiakami wśród rozrzuconych stalowych konstrukcji, połamanych desek, obtłuczonych stert cegieł. Irenka widzi tylko to, o czym mówi pani: wysokie, jasne budynki, strzelające niemal pod niebo, na niebie nigdy nie zachodzące słońce i proste drogi wiodące do komunizmu. Pierwsze socjalistyczne miasto Polski. Irenka patrzy na Nową Hutę oczami pani i jest przejęta do łez.
Wieczorem nie od razu wracają do bursy.
– Mam niespodziankę – oświadcza pani z radosnym uśmiechem. – Zdobyłam dla was bilety na Hrabinę Maricę .
Patrzy na ich nic nie rozumiejące twarze i wybucha śmiechem:
– Idziemy do operetki, głuptasy! Do prawdziwej operetki! Kto był już w operetce?
Nikt. Nikt nie był w operetce. W domu Ireny słucha się muzyki operowej. Ale w operze też nikt nie był.
– Nie byliście w operetce!? – dziwi się pani. – a to jest takie wspaniałe! Ja już trzeci raz idę na Hrabinę Maricę i pewnie znowu będę płakać…
,,Pani płacze? Niemożliwe…”
Coś, po czym pani płacze, musi być WIELKIE. Równie wielkie jak dyktatura proletariatu. A może jeszcze większe.
Gmach operetki nie jest zbyt wspaniały. Wnętrze, gdy mu się bliżej przyjrzeć, jest zaniedbane, ale nadrabia czerwonym, zjadanym przez mole pluszem foteli i kurtyny. Od strony sceny dobiega rzępolące strojenie instrumentów. Dla Irenki, chowanej w rozsmakowanym muzyką domu, to nic dziwnego, lecz resztę uczennic i uczniów dziwi ta kaskada fałszywych, nie współbrzmiących ze sobą dźwięków.
Irenka rozgląda się po sali. Była już wiele razy w teatrze, z rodzicami, którzy zawsze powtarzali, że „teatr to świątynia sztuki i należy ubrać się jak do kościoła”. Publiczność jednak ubrana jest byle jak. Ale wszyscy nieruchomieją, gdy słychać muzykę i powoli rozchyla się kurtyna. W powietrzu unosi się coś niezwykłego; trwa pełne emocji oczekiwanie, które – jak prąd elektryczny – idzie od ręki pani do dłoni Irenki. Pani ściska kurczowo jej rękę i szepcze:
– Zaraz się zacznie… zaraz się zacznie… patrz! Kurtyna całkiem się rozchyla i dziewczynka widzi tandetną, porażającą jarmarcznością dekorację. Sztuczne kwiaty i jaskrawozielona trawa. Niebieska dykta zamiast nieba. Drzewa wyglądające jak miotły na kijach, postawione do góry nogami. I światła reflektorów, które bezlitośnie to demaskują.
– Patrz… patrz – szepcze pani. – Zaraz wejdzie ONA.
W szumie koronek, w falowaniu tiulów wbiega na scenę hrabina Marica i zaczyna śpiewać. Hrabina jest tłusta, jej biust wylewa się z głębokiego dekoltu, ma kilka podbródków i tańcząc z energią, choć bez wdzięku, wzbija tumany kurzu ze sztucznej murawy.
– Jaka piękna… – mówi z emocją pani i ściska dłoń Irenki.
Suknia hrabiny ma oberwane i brudne koronki, które diwa wciąż przydeptuje, czyniąc w toalecie kolejne spustoszenia. Już po chwili jej makijaż rozpuszcza się pod wpływem potu i ciemny tusz spływa po policzku. Hrabina miota się po scenie tak konwulsyjnie, że przekrzywia się jej treska i Irenka boi się, że lada moment odpadną jej wszystkie włosy i aktorka pozostanie łysa. Tumany kurzu, wzniecane jej tańcem, gęstnieją, a sztuczne drzewa trzęsą się tak, jakby zaraz miały się przewrócić.
Na scenę w podskokach wbiega hrabia. Jest równie tłusty i mocno wymalowany, a jego podskoki też wzbijają kurz; niektóre z nich trafiają prosto w szeroki obręb sukni hrabiny, drąc kolejne jej fragmenty. Hrabina z najwyższym trudem osiąga wysokie C, a hrabia dołącza do jej śpiewu z bolesnym wyrazem galaretowatej twarzy.
– Ona go kocha, ale mu o tym nie mówi – szepcze pani i ściska rękę Irenki aż do bólu. – Czyż to nie piękne?
Читать дальше