Złotko pewnie już śpi, lecz telewizor wciąż jest włączony. Dom mówi znów tylko głosem telewizora. Migocze obrazkami, pulsuje kolorem i przemawia tak długo, aż ostatnia idąca spać osoba go wyłączy. Czasami nikt go nie wyłączy i idzie przez całą noc.
Kiedyś, dawno temu, babcia Maria położyła na telewizorze ręcznie dzierganą serwetkę, dzbanek z plastikowymi kwiatkami i ślubną fotografię Jana i Teresy („Chyba to te z fortepianu”, myśli niejasno Ewa), a choć potem telewizor zmienili z czarno-białego na kolorowego Rubina, a Rubina na „normalny”, to serwetka, kwiatki i fotografia w błyszczących ramkach utrzymywały swoją pozycję, jakby podkreślając jego przynależność do rodziny, naznaczając swoim piętnem.
Telewizor chrząknął i powiedział głosem uśmiechniętej spikerki:
– …Gdańszczanka zabiła swoje dziecko. Kobieta włożyła niemowlę do foliowego worka. Mimo błyskawicznej reanimacji dziecko nie przeżyło. W województwie pomorskim od początku roku zdarzyły się już cztery podobne przypadki. W minioną niedzielę dwoje dzieci znalazło martwego noworodka w śmietniku w Tczewie. Dziewczynka leżała tam ponad tydzień. Pod Elblągiem dwutygodniowe martwe dziecko policja znalazła w krzakach. Urodziło się zdrowe, lecz umarło z wychłodzenia. W Rumii ktoś wyrzucił niemowlę z nie odciętą pępowiną na śmietnik…
„Jeśli Ono to usłyszało, to się wystraszy”, myśli niespokojnie Ewa.
– Nie słuchaj. One tego nie chciały, widocznie nie miały wyboru. Nikt im nie pomógł. Wszyscy wciąż o tym mówią, ale nikt nikomu nie pomaga – szepcze i szybko przerzuca kanał. Zimne, błękitne tło zmienia się na ciepłe, miodowe, a przyjemny spiker mówi szybko i dobitnie:
– …kolejny ważny głos w sprawie tragedii sprzed sześćdziesięciu lat. Prezydent zapowiedział, że przeprosi naród żydowski za masowy mord Żydów w Jedwabnem. Mord dokonany przez spalenie żywcem ludności żydowskiej, spędzonej siłą przez Polaków do stodoły, przeraża okrucieństwem. W kwietniu odbędą się wspólne modły Polaków i Żydów, łączących się w żałobie.
– To było dawno temu! Ludzie są już lepsi, przekonasz się – mówi szybko Ewa i wybiera kolejny kanał.
Dwa nagie ciała szukają zbliżenia. Znalazły. Poruszają się teraz w rytmie niezamierzenie pasującym do głosu Presleya, dobiegającego z kuchni.
– Miłość… Tak. Może być – stwierdza Ewa i wpatruje się w mały ekran.
Przez pokój, człapiąc pantoflami, przechodzi ojciec. Zerka w telewizor i przyspiesza kroku.
„Nie wstydzimy się oglądać razem zbrodni, katastrof, tragedii, przemocy, ale nie umiemy wspólnie oglądać miłości. Wstydzimy się. Dlaczego?”, zastanawia się Ewa. Zostawia włączony telewizor i idzie do swojego do pokoju.
Koperta z pieniędzmi wciąż bieleje w narożniku szafy.
„Pieniądze… Będą mi potrzebne. Zawsze są potrzebne”.
Ewa wstaje z łóżka i uchyla drzwi na korytarz. Zza drzwi pokoju taty znowu sączy się muzyka. To Bach. Jest taki dziwny, że trudno go nie rozpoznać. Kiedyś myślała, że jest po prostu nudny. Wciąż taki sam. Wyprany z emocji. Zgaszony. Jak powtarzalna, nudna czynność. Teraz bezwiednie wsłuchuje się w tę muzykę codziennie. I odkrywa, że Bach sam ze sobą rozmawia. Niekiedy się spiera, czasem sobie przytakuje. Bywa, że jedna linia melodyczna jest łagodna, spokojna, usypiająca, a niemal w tym samym czasie – może z niewielkim opóźnieniem – narasta druga, pełna ekspresji, buntu, tęsknoty za mocnymi uczuciami.
Ale teraz z Bachem kłóci się Presley. Oba rodzaje muzyki spotkały się ze sobą gdzieś w połowie schodów – i Ewa czuje, że nawzajem się nie znoszą i że ona też ma ich dość, że dłużej nie wytrzyma tej kakofonii nie pasujących do siebie dźwięków. „Nigdy mnie to nie raziło, nigdy nie wkurzało, a teraz mam uczucie, że każdy z nich i Bach i Presley, nadgryzają mnie po kawałku i pożerają. Bach delikatnie, elegancko, małymi kęsami, a Presley żarłocznie i bez umiaru. To boli. A skoro boli mnie, to Ono także jest zranione. Cisza… Potrzebujemy ciszy. Oboje. Czuję to”.
Wybiega na schody i stając w pół drogi, wrzeszczy: – Cicho! Cicho, do cholery! Przestańcie! Niech oni się zamkną! Obaj!
Presley i Bach gwałtownie milkną. Słychać donośne trzaśniecie dwu par drzwi na dole i ciche skrzypienie drzwi na górze, obok jej pokoju. Mama wybiegła z kuchni, rozchełstana, w różowym, nieświeżym szlafroku, za ciasnym na jej obfite ciało, przytrzymując jedną dłonią jego poły, a drugą lokówki, które zdążyła założyć na połowę głowy. Ze swojego pokoju wyszła zaspana Złotko, przydeptując bosymi stopami odziedziczoną po Ewie barchanową koszulę w brązowe misie.
„I ja kiedyś sypiałam w takim paskudztwie?”, myśli Ewa z furią. „A za piętnaście czy dwadzieścia lat będę tak okropna jak mama? i tak zaniedbana jak tata?” Bach z Presleyem milczą i przez chwile panuje cisza, a wszyscy wpatrują się w Ewę, wciąż stojącą w połowie betonowych, nie wykończonych schodów.
„Teraz ja im zagram”, myśli Ewa i mówi nieswoim, obojętnym głosem:
– Mam dziecko.
Odezwali się naraz, wszyscy troje:
– Gdzie? – zapytała Złotko z ciekawością.
– Miałaś, miałaś! Ale już go nie masz. Już zrobiłaś z tym porządek – prostuje niespokojnie Teresa.
– Dlaczego? – zapytał Jan.
Ewa zastanowiła się. To „dlaczego” było najważniejsze.
– Najpierw nie wiedziałam – odparła spokojnie. – Nie wiedziałam, dlaczego i chyba dalej nie wiem? Trochę było mi go żal. Bo miało jakieś trzy centymetry, wielką głowę i płetwy… Pewnie nie wiecie, ale rączki na początku przypominają płetwy, a w dodatku ono ma wtedy ogon i traci go dopiero w trzecim miesiącu.
– Ogon – powtórzyła zafascynowana Złotko.
– Tak, ogon. Ma też nos, oczy, jeszcze zamknięte, ale już je ma i ma uszy. I słyszy.
– Słyszy? Słyszy nas teraz, gdy rozmawiamy? -. spytała znowu Złotko.
Teresa wpatruje się w starszą córkę z półotwartymi ustami.
– Myślę, że tak, że teraz także nas słyszy i dlatego chciałabym, żebyście pomyśleli, zanim coś powiecie – stwierdza rzeczowo Ewa. Jan odruchowo kiwa głową.
– …więc było mi go żal. Podobno było wtedy wielkości kolibra, tak przynajmniej napisali w broszurze, którą dostałam od lekarza. Koliber to ptaszek… nie wiem, jak wygląda, ale ptaszek. I ja akurat wtedy zobaczyłam drzewo. Ptaki siadają na drzewach, prawda?
Jan znowu kiwnął głową, a Teresa otworzyła usta jeszcze szerzej, aby zaraz je zamknąć.
– Kolibrów nie ma w naszym klimacie. Z biologii miałam troję, nawet nie najgorzej jak na mnie, wiem, że kolibrów u nas nie ma, ale przecież na drzewach przesiadują inne ptaki – ciągnie Ewa.
– Wróble – podpowiada ochoczo Złotko.
– To drzewo nie miało liści, bo to był luty. I nikt nie wiedział, czy to jest kasztan, brzoza, a może dąb. I Ono też nigdy by się tego nie dowiedziało. Nie zdążyłoby.
Teresa znowu otworzyła usta, by nabrać powietrza. Jej sapnięcie rozległo się tak głośno, że wszyscy na nią zerknęli, ale ich oczy ponownie przywarły do Ewy.
– …ale nie to było najważniejsze. Bo przecież potem, gdy już oprzytomniałam, to mogłam wrócić do tego lekarza i powiedzieć, że tak, że skrobiemy je.
– Nie, nie – szepnął Jan, a Teresa ponownie głośno odetchnęła.
– Kogo skrobiemy? – zdziwiła się Złotko.
– Chciałam z kimś o tym porozmawiać. Nawet z kimś nie istniejącym. Ale wtedy uświadomiłam sobie, że każdy ma coś albo kogoś, a tylko ja nie mam nic. Tata ma Bacha, mama Presleya, Złotko ma Barbie…
Читать дальше