Postąpił krok naprzód, a Jon odruchowo się cofnął.
– Nie bój się – powiedział Chłopiec. – W tym świecie nic ci ode mnie nie grozi. Nie tu, nie teraz, bo tak naprawdę to mnie tu wcale nie ma. Może kiedyś, gdzie indziej…
Dziewczyna już chyba nie żyła, gdyż jej krzyk nagle umilkł. Jon nie chciał wiedzieć, jak to jest, gdy człowiek płonie żywcem i miał nadzieję, że nigdy się tego nie dowie. Wprawdzie ktoś ostatnio wspominał coś o stosach, ale kto? Jon nie pamiętał. Ktoś mówił, że te stosy jeszcze będą płonąć, to tu, to tam, że będzie ich dużo, coraz więcej, w światach z przeszłości, w światach przyszłości, bo tylko ogień oczyszcza dusze grzeszników. Kto mu to mówił?
Stosy są wbrew Bogu. Wbrew wszystkim Bogom, jacy kiedykolwiek istnieli lub będą istnieć – pomyślał, zdziwiony własną myślą. – Wszak Bóg jest tylko jeden! Z rozpaczy plączą mi się myśli – stwierdził. – Trzeba wrócić do Domremi…
Nie, nie wolno tam wracać! Przecież Chłopiec powiedział, że piewcy jej legendy zniekształcą jej portret! Trzeba jechać przed siebie, byle gdzie, byle głosić imię i chwałę Dziewczyny i prawdę o jej roli w osadzeniu prawowitego króla na tronie. Prawdę o Głosach. Prawdę o niej samej. W tej opowieści Dziewczyna będzie istotą o pięknej twarzy, smukłych, wąskich stopach, jak księżniczka… Czyżby Chłopiec miał jednak rację, gdy mówił, że jej portret tak szybko ulegnie zniekształceniu? Przecież to ja go zmieniam, uszlachetniam, wyrzucam z pamięci jej duże, rozczłapane stopy, prostacki język, jakim początkowo mówiła, zbyt głośny, niemal ordynarny śmiech, brzydkie zęby, niedbale obcięte sierpem włosy. W mojej pamięci ona jest już piękna, delikatna, mądra i subtelna. I taka zostanie – myślał Jon, kierując konia w stronę przeciwną niż tę, w której leżało Domremi.
– Dokąd jedziesz? – krzyknął za nim Chłopiec.
– Naprawiać to, co chciałeś zepsuć! Ożywić to, co miało być unicestwione! Głosić chwalę jej imienia! – krzyknął Jon, poganiając konia, by jak najszybciej znaleźć się daleko od miejsca kaźni i Chłopca.
– Nie uciekniesz ode mnie, przeciwnie, będziesz mnie jeszcze szukał! – usłyszał w oddali szyderczy śmiech nie chcianego kompana. Przypadkowego? Długa blizna na jego piersi, ciągnąca się prawie od nasady szyi ku brzuchowi, nie dawała mu spokoju. On przecież parokrotnie wspominał, że to moje dzieło. Raniłem go? Kiedy? Chyba bym pamiętał… – rozmyślał Jon, zwalniając galop konia do kłusu, gdy już wystarczająco oddalił się od Ruan.
O cudownej przemianie córki starego Darka w niezwykłą istotę zaczął opowiadać ludziom już w pierwszej napotkanej wiosce, gdzie odbywał się jarmark. Ku swemu zaskoczeniu stwierdził, że im więcej słuchaczy gromadzi się wokół niego, tym portret Dziewczyny opowiadany jego ustami staje się piękniejszy. Niewykształcona, prosta wieśniaczka, nawiedzona szesnastoletnia wariatka z Domremi, stawała się w jego opowieści rozumną istotą o subtelnej urodzie i przenikliwym umyśle. Nie powiedział, że boso pasła krowy, że wioskowe dzieciaki obrzucały ją grudami brudnej, mokrej gliny, że nikt nie dowierzał, gdy po raz pierwszy zaczęła mówić o Głosach. Przemilczał rolę Chłopca i swoją. Nie wspomniał o żalu Dziewczyny, która umierając, zatęskniła do krótkiego, zwykłego życia i zwykłej śmierci. Opowiadał za to wiele o stosie, który ją pochłonął i o tych, którzy ją na niego skazali. A przed oczami miał długie, palące mienie, czerwono-żółte, purpurowe… PURPURA… Purpurowe jesienne liście, prawie jak ogień…?
* * *
Purpurowe i czerwonożółte jesienne liście, o barwie prawie tak intensywnej jak ogień, przykryły grubą warstwą krąg, gdzie zbiegały się Kamienne Drogi. Proch, w który obróciły się tysiące żywych istot, składanych Bezimiennemu w ofierze przez tysiące lat, zniknął Jonowi sprzed oczu i sprawiło mu to ulgę. Posąg zasypany liśćmi wyglądał tak, jakby płonął, zwłaszcza że zachodzące słońce barwiło go własną, ognistą purpurą.
Idąc do Wioski dobrze sobie znaną Kamienną Drogą, potknął się, gdyż gładź, do której przywykł, wyszczerbiła się i noga ugrzęzła mu w szparze. Przystanął i rozejrzał się: Kamienna Droga, która – gdy widział ją pierwszy raz – była gładka i lśniąca jak powierzchnia jeziora w bezwietrzny dzień, teraz stała się chropowata i straciła połysk.
Nagle poczuł, że całe ciało piecze go i boli. Spojrzał na ręce, rozpiął koszulę na piersiach i ze zdumieniem ujrzał na skórze bolesne, ciemne pęcherze jak od poparzeń. Dotknął twarzy: też była w ranach, wprawdzie niegłębokich, lecz piekących. Coś piekło go nawet pod powiekami. Powiódł palcami po oczach i ze zdziwieniem stwierdził, że nie ma rzęs. Spłonęły. Ale jak? I kiedy? Co tym razem działo się z nim w tamtym niepojętym, nierzeczywistym świecie? Czy znów zrobił coś złego, nic o tym nie wiedząc? Czy wypełnił swoją powinność? I co nią było?
Ręka Jona bezwiednie zacisnęła się na skórzanym woreczku. Ziele niepospolitego serdecznika zaszeleściło pod dłonią. Ale brakowało płatka niezapominajki z kroplą Wody Życia. Zatem komuś go dał. Komu? Przelotnie mignęła mu przed oczami czyjaś ciemna, ostrzyżona na jeża głowa. Zamknął oczy i jeszcze raz je otworzył. Obraz zniknął. Jon odetchnął. Nie chciał przenosić do swego świata wspomnień o ludziach stamtąd. Czuł, że nie jest to wskazane; nie chciał oszaleć, żyjąc pomiędzy światami. Jego życie w Wiosce musi być proste, jak Gaja. Inaczej oboje zagubią się, zniszczą siebie i nie narodzonego syna. Nic zatem nie pamiętał – i nie chciał pamiętać.
Gaja prała na brzegu bieliznę wraz z innymi kobietami i na jego widok – a dostrzegła go, ledwie wszedł do Rzeki, by ją przepłynąć – podskoczyła z radości, aż nurt porwał jej kilka sztuk bielizny. Chciała ruszyć mu naprzeciw, ale Tabu spętało jej nogi, brnęła więc dalej przez nurt, omijając wystające głazy, które stawały jej na drodze. Ze zdziwieniem stwierdziła, że gdyby bardzo się uparła, to kto wie, może tym razem udałoby się jej pokonać Święty Zakaz?
Jednak szaman ją powstrzymał. Wprawdzie jeszcze nie wyzdrowiał, ale czasem wychodził przed namiot, aby posiedzieć w ciepłych promieniach słońca. Rzeka, mimo jesieni, nie była wezbrana, trwało spóźnione babie lato, a październikowe słońce dawało ciepło i cieszyło kolorami drzew, zawierającymi wszystkie gorące odcienie żółci, brązu, czerwieni.
– Gaja, Tabu… – przypomniał półgłosem szaman, patrząc, jak dziewczyna walczy z prądem Rzeki. Ze zdziwieniem usłyszała w jego głosie niepewność, więc ośmieliła się odrzec:
– Tabu słabnie, wiesz o tym, czcigodny starcze?
– Tak ma być. Lecz nie mów o tym nikomu. Jeszcze nie – odparł starzec, wpatrując się w Jona, który był coraz bliżej wioskowego brzegu, to brnąc po płyciźnie Rzeki, to znowu energicznie płynąc na głębszych odcinkach.
– Tym razem nie było cię tylko dzień! – zawołała Gaja głosem pełnym szczęścia.
– Tylko dzień? – zdziwił się i choć mokry, mocno przytulił do siebie żonę. Pozostałe kobiety udawały początkowo, że go nie widzą, ale po chwili pozdrowiły go tak, jakby właśnie wyszedł z domu.
– Czy to nie oznacza, że twoja Droga się kończy? Że już załatwiłeś TAM wszystko, co miałeś załatwić? – spytała Gaja z nadzieją, nie odsuwając się od męża, mimo że woda wyziębiła jego ciało i teraz ten chłód przenikał ją do głębi.
– Nie, nie załatwiłem wszystkiego. Jeszcze wciąż coś mi zostało do załatwienia – odparł Jon, dotykając woreczka na szyi i wyczuwając w swym głosie zmęczenie. Pragnął pozostać na zawsze w Wiosce, nacieszyć się spokojną monotonią plemiennego życia. Docenił ją, gdy ten spokój mu zabrano. Ponownie uścisnął żonę, która dopiero teraz dostrzegła jego rany. Płytkie, powierzchowne, lecz niesamowite, A gdy spojrzała mu w oczy, dostrzegła spalone brwi i rzęsy.
Читать дальше