Już wiem! Deja vu na Między stówami nakłada się Czas Apokalipsy. Sofia Coppola za wszelką cenę chce odgonić od siebie widmo słynnego tatusia Coppoli. Udowodnić, że to nie dzięki niemu robi filmy i karierę. Jej produkcje są kameralne, nie mają nic wspólnego z epickim rozmachem Ojca chrzestnego czy Apokalipsy. Jednak tak jak ojciec wybiera się z kamerą na Daleki Wschód, co prawda nie do Wietnamu, ale do Japonii. Nie w dżunglę, lecz do sterylnego hotelu. Tam też w izolacji trwa wojna o duszę jej pokolenia. Nie tak spektakularnie krwawa, bez najazdów helikopterem i muzyki Wagnera. Te wszystkie efekty zastępują najazdy kamery na twarze aktorów odgrywających niuanse psychologiczne, zamiast Walpurgii karaoke. Bohater Między stówami jest pięćdziesięcioczteroletnim aktorem. W 1968 miał osiemnaście lat, ale nie wiadomo, czy wymigał się wtedy od pójścia na wojnę, spalił książeczkę wojskową, czy nie zdążył na pokoleniową rzeź. Coppola ściągnęła go z pola codziennej bitwy do tokijskiego hotelu, żeby zagrał życiowego weterana. Mądrego pułkownika Kurtza w cywilu, nie deprawującego dusz młodych żołnierzy zamkniętych w klimatyzowanej dżungli. Między stówami jest o ludzkiej samotności, o złych wyborach prowadzących do pustki lub dobrych nagrodzonych uczuciem. Pozornie ten film to zaprzeczenie krwawej Apokalipsy. Tam wybory prowadziły do piekła dżungli, śmierci lub ocalenia. W czasach pokoju prywatna apokalipsa dzieje się w hotelowych pokojach, w zawieszeniu, z dala od domu, zwyczajnej codzienności. Tu też chodzi o życie, rany zadane sumieniu (zostawić dzieci dla romansu?) i pokojowe zbrodnie przeciw innym.
Sofia Coppola w Między słowami stworzyła układ: córka – ojciec, z którego jej samej jest tak trudno się wyzwolić. Skonfrontowała ich (siebie) w przypowieściach o tęsknocie za miłością, zrozumieniem. Dziewczyna, zagubione dziecko, szuka schronienia u faceta w wieku jej ojca. Facet pragnie dziewczyny, ale przy pewnej mądrości i doświadczeniu życiowym wątłe zasady zamieniają się w tabu, których nie powinno się naruszać: przyzwoitość, oczywistość konsekwencji, ich pseudoromans, gra na granicy psychicznego kazirodztwa, freudowsko-edypalny układ z ojcem.
Wszystko kończy się między nimi dobrze: na przyjaźni i ojcowskim pocałunku zapłakanej dziewczynki. Związek mimo obopólnych chęci nie został skonsumowany. A gdyby?… Gdyby byli bardziej zdesperowani, czuli między sobą mniej pokrewieństwa, a więcej pożądania? Byłby kolejny „trywialno-edypalny romans” z fatalnym końcem. Wypalony pięćdziesięciolatek próbujący przywrócić się do życia przez transfuzję z ciała dwudziestoparoletniej dziewczyny. Dwoje ludzi, obojętne, czy w tokijskim hotelu, czy jak w Scenach z życia pozamałżeńskiego w buddyjskim klasztorze, znajduje pozorną bliskość, łudząc się, że to drugie jest mu podobne, bo tak samo zagubione na egzotycznej ziemi niczyjej. Stąd nagła zażyłość, poczucie identyczności. Z czasem muszą odkryć różnice: wieku, doświadczeń, i przede wszystkim odkryć obcość. Połączył ich przypadek i pozorne podobieństwo. Każde z nich zagubiło się w swoim świecie przeżyć, a hotel czy klasztor nie jest tranzytem do wspólnego świata. Jakkolwiek by to patetycznie brzmiało, mężczyźni z takich układów pokazywanych współcześnie w książkach, filmach są mentalnymi zgliszczami, symbolem wypalonego, kończącego się patriarchatu. Młode, inteligentne kobiety na gruzach ich panowania budują własne imperium, nie tyle zmysłów, co czułej szczerości. Tego, co kobiece, a może autentycznie ludzkie?
Z czego powstają bajeczki dla dzieci? Nie z roztkliwienia, magicznej wyobraźni. Z wkurwienia tym, co jest w księgarniach. Rodzice muszą sami opowiadać historyjki, jeśli chcą, żeby dzieci nie nauczyły się nowomowy albo w ogóle zrozumiały, o czym mowa. Kto pisze te bajki, postkomunistyczni dziennikarze? Pięknie ilustrowana książeczka o bałwanku: „Oblicze bałwanka rozjaśni! promienny uśmiech”. Albo tłumaczenie francuskiej opowiastki o dziewczynce z wyglądu i potrzeb (siusianie w majtki) trzyletniej: „Kamilka poszła do szkoły”. Owszem, po francusku przedszkole to ecole – szkoła, ale ecole maternelle. Czemu nie przełożyć tego na „szkoła rodzenia”? Dziewczynka chodziłaby do zawodowego przedszkola dla położnych i pomagałaby przyjść na świat swoim kolegom i koleżankom.
Chrzestny Poli, prosto po studiach na prowincji, zaczepił się rok temu w warszawskiej firmie reklamowej. Najpierw szczęśliwy, że znalazł pracę, później zharowany, na koniec ją zmienił. W nowej firmie na dzień dobry dostał dwa razy tyle i stały kontrakt. W starej postanowili go odzyskać, proponując podwyżkę o dziesięć złotych i też umowę o pracę, dotąd miał umowę-zlecenie. Oczywiście nie wrócił, traktując te dziesięć złotych jak obelgę i dodatkowy kop w ambicję. Na jego miejsce zatrudniono dwie nowe osoby, one też ledwo wyrabiają i trzeba będzie kogoś trzeciego do pomocy. Nie jest to tylko przypowieść o cudnym zdolnym młodzieńcu wykorzystywanym przez pazernych kapitalistów i szukającym szczęścia w nowej paszczy odpicowanego designersko lwa. To jest także refleksja, do której doszliśmy z chrzestnym, porównując status pracownika w firmie i partnera w związku: trzeba zmienić firmę albo małżeństwo, żeby dostać miłosny lub zawodowy awans.
Nie zwariowałam, są tacy, co też uważają Władcę Pierścieni za zboczenie. Jiri Menzel, czeski reżyser (ten od Oscara za Pociągi pod specjalnym nadzorem), wyszedł z obrzydzeniem w trakcie drugiej części sfilmowanego Tolkiena. Opowiedział to w amerykańskim wywiadzie o współczesnym kinie. Może mamy podobną wschodnioeuropejską mentalność wyczuloną na tortury. A może to kwestia metafizycznego smaku, który ma więcej wspólnego z położeniem duchowym w hierarchii bytów niż z położeniem geopolitycznym.
Szczęk metalu, moje nerwowe sadowienie się w fotelu i słyszę: Już, proszę otworzyć usta!” Wywiad można porównać do wizyty u dentysty. Podobne komendy, podobne metaliczne odgłosy szczypiec, uruchamianego magnetofonu, a potem już rwanie wyznań.
Przynajmniej tym razem wyszłam zadowolona. Dowiedziałam się czegoś interesującego o dziennikarzu: że czyta Wilbera, chodzi od czterech lat na psychoterapię. W trakcie rozmowy odłożyliśmy dentystyczne narzędzia ataku i samoobrony. Przypadkowe, chociaż umówione, spotkanie dwojga ludzi w jednakowej próchnicy rzeczywistości.
Siedzę u fryzjera, przeglądając branżowe gazety. Zebrałam ich kilka, żeby pokazać strzydze (strzygącej), czego absolutnie nie chcę na głowie. Są katalogiem niechcianych, tych wszystkich modnych fryzur pasujących do uśmiechniętych zębów. Przede mną przyszło dwóch świetnych młodych facetów. Każdy miał już zamówioną telefonicznie panią Iwonkę czy Kasię. Pozamykali z rozkoszy oczy i przeżywali w niemej ekstazie masowanie głowy podczas mycia włosów. Ich rozanielone miny nadawały się do soft porno. Czy fryzjer to agencja towarzyska dla nieśmiałych?
Przestałam pisać felietony. Grzecznie podziękowałam, odcinając jeszcze jeden kontakt ze światem. Na do widzenia usłyszałam, że to moja kolejna klęska, skoro odchodzę. (???) Gdybym nadal pisała, zaczęliby mi wsadzać implanty poprawek w tekst. Zostałby mutant: felietonista – pudel przystrzyżony do rubryki. O ile mi lżej, zakładam swoje traperki i idę przez miasto z najwyżej podniesioną głową, mogę sobie na to pozwolić. Nie potrzebuję żadnego patronatu mentalnego.
Читать дальше