Piotr próbuje się po filmie otrząsnąć, zracjonalizować obejrzany koszmar:
– Żałoba jest drugim umieraniem.
Co można czuć całując kogoś, pieszcząc i wiedząc, że kiedyś najprawdopodobniej wypruje się z niego martwe wnętrzności? To się nazywa heroizm codzienności, po tybetańsku.
Chyba mam zimowy zjazd, saneczkami w doły smutku. Odpoczywa mój układ nerwowy (ludzki organizm zwalnia zimą) albo mam alergię na lodowiec odziedziczoną po zmarzniętych jaskiniowcach. Zwykle czynności rosną przede mną w zaspy. Katuję się płytą Alina Arvo Parta – łotewskiego kompozytora – skandynawskiego do tego stopnia, że jego muzyka jest zamarzaniem dźwięków. Przy niej spada czarny śnieg. Tak to mniej więcej brzmi i jest jeszcze smutniej. Lodowiec nasuwa mi się na czoło. Z pamięci wyłażą prywatne zabobony:
1. Nie zostawiać zapisanej kartki literami na wierzchu. Ze strachu o napisany tekst.
2. Buty najlepiej schować do szafy. Ustawione czubkiem w stronę drzwi wróżą wyjście, czubkiem do mieszkania – zostanie. Jeden w tę, drugi w tamtą – kłótnię.
Wszystko, co po prawej stronie domu, od pewnego czasu się psuje: zmywarka, nowa pralka, kibel, pęka ściana… To znaczy nie od czasu, tylko od…? Według feng shui ta część domu należy do mściwego białego tygrysa. Lepiej go nie drażnić, potrafi nawet zabić. Według mnie, wprowadzając się, trzaskając, obudziliśmy anioły przyśnięte z bezczynności na dachu. Nie zdążyły rozłożyć posklejanych nudą skrzydeł i pospadały od strony drzwi (prawej). Teraz poruta. Nie ma kto się opiekować tą częścią domu. Trzeba poczekać do Wielkanocy, kiedy znów się wylęgną z jaj i usiądą na grzędzie.
Daliśmy w internecie ogłoszenie: „Złocisty Picasso do sprzedania”.
Zgłasza się ktoś z Rzeszowskiego. Szuka po całej Polsce takiego złotego autka, na nazwisko ma… Grał. Przyjedzie jutro. Zastanawiamy się, czy to nie dowcip, ale facet jeszcze wieczorem potwierdza swój przyjazd. Znajdzie u nas swojego złotego Graala?
Mamy szczęście do kupujących. Jak nie klient na mieszkanie wyciągający z kart tarota swoją wizytówkę „Szaleńca”, to samochodowy poszukiwacz Graala. Oczywiście, będzie szukał dalej. Nie podoba się mu wymieniona listwa w drzwiach po moim zderzeniu z płotem. Gralowski Graal musi być bez skazy.
Wynalazłam sobie w sklepie muzycznym L’Orchestre du Roi Soleil Jeana-Baptisty Lully. Podkład muzyczny do pamiętników Saint-Simona. Włączam z tej płyty na przebudzenie muzykę do Mieszczanina szlachcicem i zapominam, gdzie żyję, a zwłaszcza po co. Fanfaronada słynnego Marche pour ta Ceremonie Turque jest molierowskim śmiechem. Muzyka dwudziestu czterech skrzypiec – dworską intrygą. Ozdobniki z prawdziwego złota.
Na cymbałkach Poli wygrywam menueta, którego zapis był razem z płytą. Wychodzi mi żałosne pim-pam. Do takich nut trzeba mieć dwór, nie dworek.
Po dniu z Połą takim samym od ponad dwóch lat: pobudka, śniadanie, spacer, obiad, zabawa, spacer (ani chwili osobno), idę do łazienki, szykując się na wieczorne wyjście (sama). Myjąc się, ścieram mamusiowatość. Malując, kładę tynk pod własną, inną osobowość niż bycie matką. Wychodzę z łazienki odmieniona. Dziecko próbuje zetrzeć moją nową twarz oddzielającą je od pocałunków, zapachu bliskości.
Zostawiam Poicie w domu, ale nie w domu dziecka! Piotr zajmuje się nią czasami lepiej ode mnie. Jednak sumienie czterdziestoletniej matki alarmuje, wysyła SMS-y. Oddzwaniam do domu.
– Czy ja jestem opiekunka? – Piotr się dziwi po trzecim razie. – Sprawdzasz mnie? Wyluzuj, nic złego nie robisz, masz prawo wyjść. Over .
U Misiaka, którego nie widziałam od Gwiazdki, wieczorna centrala telefoniczna singli w sobotni wieczór. Czekam, aż będzie wolna, i przeglądam gazety. Mam miesięczne zaległości. Robiłam korektę Europejki, próbowałam też połknąć naraz kilka książek.
Na stosie pism okładka z Kubą Wojewódzkim, moim idolem w „World Idol”. Nic nie rozumiem z artykułu, wypadł dobrze, źle? Nie widziałam programu, nie mamy Polsatu. Brak jednego kanału upośledza w życiu publicznym, jak brak jednej ręki w prywatnym? Długi tekst, ni to na cześć Wojewódzkiego, ni to mu na pohybel. Porównuje się w nim Kubę do amerykańskiego Jerry’ego Springera niegardzącego mordobiciem na planie telewizyjnym. To tak jakby Attenbourougha przyrównywać do szympansa, tylko dlatego, że obaj występują w przyrodzie. Polskim Springerem jest Ewa Drzyzga w „Rozmowach w toku” i bez bicia. Warszawka, do której nie wiadomo czemu zalicza się Wojewódzkiego, potrzebuje pochlebstw, a on uprawia bezlitosny i dowcipny lincz salonowy.
Oprócz niego żaden z polskich showmanów nie potrafi zaczarować publiczności. Zrobić telewizyjną magię dobrze dobranymi piosenkami, światłem i tekstami. Zdaje się, chcą zajebać faceta za to, że jest inteligentem. Rozmawiamy o tym z Misiakiem, jadąc do knajpy. W tym mieście jest tak ciemno, my tak zagadane, że wjeżdżamy po jakichś schodach na pół-piętro i odrywa się błotnik.
Misiak ma urodziny – stawia w sushi barze. Ostatni raz byłam tu – miałam wolne dłużej niż godzinę – na Wszystkich Świętych. Spotkałam wtedy przypadkowo Wojewódzkiego. Nie znamy się prywatnie, kiwnęliśmy więc sobie głowami. Dzisiaj pusto. Po kwadransie wchodzi Kuba ze swoją dziewczyną. Czy oni się tu stołują? Czy poruszamy się tymi samymi szlakami w innym wymiarze? Mówię mu komplementy, on w zamian daje mi swoją płytę. Chyba jej nie wyżebrałam?
Muniek się udzielił w wywiadzie o kobietach do „Wysokich Obcasów”. Podrywa je, gdy mu się podobają: „Mam taki przelot” – mówi. Czuję się przeleciana przez Muńka mentalnie, wte i wewte.
Próbowałam wyobrazić sobie anioła miłości. Bez imienia, z twarzą tego, kogo się kocha. Miałby długie skrzydła, ułożone w tren sukni ślubnej. Gdy miłość się skończy, wyrywałby sobie pióra, wyskubywał je do krwi i maczał w kałamarzach ran, żeby napisać…
…No właśnie, co? Nie doczytałam.
Średniowieczny danse macabre na boisku dla milionów widzów z całego świata: roześmiany, wysoki blondyn kopnął piłkę, odwrócił się od publiczności i padł na trawę. Natychmiast podbiegli lekarze, reanimacja, szpital. Bez skutku. Umarł od razu, wbrew oczywistości, że szybka pomoc lekarska, młodość coś mogą przeciw śmierci. Któż jak Bóg? – pytają w Biblii, chwaląc moc Pana, któż jak sportowiec jest zdrowszy. Jego umieranie było podobne do przejścia kostuchy przecinającej jednym zamachem ludzkie życie bez względu na stan, wiek, urodę.
Wysportowany, piękny mężczyzna ścięty na murawie w sekundę, odrzucony na stos trupów. Współczesny taniec śmierci. Nie malowany na ścianach kościoła, ale sfilmowany na boisku. W samym środku pasji życia.
Jesteśmy zaproszeni w połowie lutego na ślub córki Piotra do Berlina. Lubię patrzeć na śluby: na pannę młodą prowadzoną pod rękę przez ojca do oczekującego narzeczonego. Pradawny gest Boga prowadzącego Ewę do stęsknionego towarzystwa Adama.
Strasznie mi żal, że z czasem suknia ślubna spłowiała. Obszarpano z niej wszystkie renesansowe, barokowe ozdoby. Straciła kolory raju. Sprano ją do nudnej bieli niby wyrośniętą sukienkę komunijną i to w czasach, gdy dziewictwo traci się niemal z mlecznymi zębami. Dlatego śnieżność sukni ślubnej jest sztandarem obłudy albo białą flagą panny młodej, oddającej się w niewolę małżeństwa. A on, pan i władca stworzenia, wystrojony w czarny garnitur urzędnika podpisującego kontrakt. Może cyrograf na miłość? Ta symbolika bieli i czerni jest dość złowieszcza dla związku. Co powstanie z ich złączenia? Szarość dni, uczuć.
Читать дальше