Boże Narodzenie przerobiono na szopkę, a jest dostojeństwem. Stało się pretekstem do narodzin bosko ego cent rycz n ej dzieciny we mnie samej. Kolędy plumkające niby kołysanki do snu na jawie. Na pamiątkę narodzin Zbawiciela dezodorancik albo komórka.
Odpadam od czerwonych wstążeczek, dzwoneczków, gałązek jodły. Chcę metalicznego lodu rozcinającego tkliwość. Wyjąć z niej bóstwo, obmyć z flegmy sentymentalizmu i czcić diament zamiast laleczki w pieluchach.
Nie ma świątecznego obiadu. Sądziłam, że będziemy jeść resztki z Wigilii, ale nic nie zostało. Wyszliśmy na jakąś bohemę. Proponuję placki z jabłkami, żeby było świątecznie, poleje się alkoholem i podpali a la Suzette. Wódka jest, bo jej nie pijemy. Mąki nie ma. Piotr zwleka się z podłogi, na której leczy kręgosłup, i jedzie do swojej rodziny po posiłki.
Rodzice wracają do Łodzi szybciej, niż planowali, może chcą się najeść i nam ulżyć.
Wyrzucam papiery po prezentach i jednorazowy strój Mikołaja. Zastanawiam się nad różnicą między ofertami. Bóg zapewnia: wszyscy grzeczni, chociaż grzeszni, zasługują na Niebo. Święty Mikołaj obiecuje o wiele mniej: tylko niektórzy i to raz do roku.
Nie jest u nas najgorzej. W Szwecji większość dzieci uważa, że świętuje się narodziny Kaczora Donalda, skoro puszcza się o nim film na Gwiazdkę.
Ze świątecznego ogłupienia patrzę na disneyowską Królewnę Śnieżkę i widzę uderzające podobieństwo krasnoludków do Świętego Mikołaja. Te same białe bródki, te dźwigane przez nie latarenki, kilofy, książeczki – zupełnie jak wór noszony przez tatusia? Mamusią byłaby Królewna Śnieżka wychowująca potomstwo samotnie w lesie. Widocznie Mikołaj wyznający filozofię miłości i drogi, hippisowsko owłosiony święty wiecznie w podróży, ma swoją rodzinę gdzieś – w disneyowskim lesie.
Długi spacer ze śpiącą Połą w wózku. Szumi w głowie od drzew. Im jestem starsza, tym bardziej rozrastają się w moim życiu. Dawniej widziałam tylko korę, pień wyrastający z fundamentów korzeni. W dzieciństwie wyobrażałam sobie, że ich wiek liczy się ze słojów odkładanych co rok, a w tych słojach konserwuje się czas jak ogórki w słojach ze spiżarni. Czy zakochanie się w drzewach jest normalne dla każdego, kto zaczyna się starzeć i docenia maestrię roślinnego trwania?
Teraz mam „własne” grusze, dęby za oknem. Ale nadal hoduję bonzai. Rosną w doniczkach mieszczących się w dłoni niby dzieci noszone na ręku. W przeciwieństwie do dzieci, wiadomo, co z nich wyrośnie. Bo drzewa są tylko dobre, mądre, bezgrzeszne i dlatego ciągle wegetują jedną nogą w Raju, z którego ich nikt nie wypędził.
Idziemy z Połą na koniec ulicy pokolędować do sąsiadów. Z pięćdziesiąt osób, Dyrygent przy fortepianie na tle portretów litewskich przodków. Choinka – krzak na pół salonu. Stoję z boku, śpiewać nie umiem, umiem podziwiać. W blokach ludzie uciekają od siebie, no, może dwóch sąsiadów się kumpluje, tworząc koalicję przeciw tym z dołu, tym z boku. W domkach nie dzielą ściany. Łączą ploty i wspólne bolączki -jak te kręgosłupowe:
– Gdzie Piotr? – pytają sąsiedzi.
– Na desce.
– Aaaa – zazdrościowo. – W górach kopa śniegu.
– Chory na plecy leży.
– Aaaaa – solidarnościowo. Co zagroda leży jakiś miejski połamaniec od rąbania drewna, kopania ogrodu, noszenia dzieci.
Zasypują mnie radami, adresami lekarzy.
Piotr leczy się bezruchem. Idę więc sama do sąsiadów na szklankę grzańca. Pola pożycza od ich synka gitarę i szybko wracamy w ciemnościach: wino (we mnie), kobiety (my) i śpiew (Pola).
Robimy roczne rozrachunki. Piotr, rocznik 54, wylicza: wszystkie lata z końcówką 4 były dla niego rewolucyjne. Obliczam swoje. 64 – urodziny, 74 -przeprowadzka z Balut Śródmieścia na głębokie Batuty. 84 – wyjazd do Krakowa na studia, 94 – powrót z Paryża do Warszawy. Nie chcę w tym roku wracać, wyjeżdżać, przeprowadzać. Chcę siedzieć u siebie, cichutko na dnie Nieba.
Czytam przy kominku pamiętniki Saint-Simona, Piotr myśli, Pola śpi. Mój największy sukces w tym roku? Jestem przeszczęśliwa, że nie mamy myszy!
Pierwsze zdanie po życzeniach noworocznych i szampańskich pocałunkach:
– Ornitolog to takie słowo, które rośnie w ustach – Bond, James Bond z telewizora.
W wolnych chwilach (minutach) siedzę nad Saint-Simonem, jego wspomnieniami z kryształowego wiwarium Wersalu, gdzie podlany perfumami rozkwitał kwiat ludzkości z gatunku mięsożernych orchidei.
Spoglądam na nie mniej egzotyczne wygibasy zawodników sumo w telewizji. Skąd narodowa fascynacja Japończyków tymi specjalnie tuczonymi grubasami? Dalekowschodnia odmiana żyjącej, roztrzęsionej galarety z fois gras podawanej na półmisku areny. W tym musi być coś homoseksualnego: plaskające biusty, gołe półdupki obejmujących się grubasków, długie włosy upięte w kok. Dla kobiet to może z trudem poruszające się, przekarmione bobasy, od których oczu nie można oderwać.
Msze z dziećmi hałasem przypominają piaskownicę: wrzaski, płacze, przepychanki. Największy rozgardiasz i ubaw na scenie, czyli na stopniach ołtarza.
– Teraz się pomodlimy – zaproponował dominikanin.
– No właśnie, za kogo?
Pola, ssąc zawodowo smoczek niby cygaro, oceniała swoje szansę na główną rolę.
Natychmiast do mikrofonu podeszło kilku odważnych chłopców.
– Za mamusię – powiedział najmłodszy.
– Za mamusię i tatusia – zaczęła się licytacja.
– Za rodziców, dziadka i papieża – bezzębny szkrab wykończył konkurencję.
Jednak do mikrofonu dorwała się rezolutna dziewczynka i zmiotła wszystkich:
– Pomódlmy się za Pana Boga.
Odłamki gotyku wystające ze skarpy Starego Miasta. Ostre łuki murów z przypieczonej, złocistej cegły są świątecznymi piernikami oklejonymi lukrem śniegu.
W gazetach posypały się gwiazdki, oblepiły filmy, płyty i książki mające swoje premiery rok, dwa lata temu. Wiele z nich, wtedy uznanych za złe, dzisiaj błyszczy. Tak jest chyba z prawdziwymi nowościami. Gdy się pojawiają, ocenia się je lepiej albo gorzej, niż na to zasługują, prawie nigdy sprawiedliwie. Ze strachu, żeby nie zrobić z siebie głupa, bo nie wiadomo, ile to coś warte, i z powodu układów stawiających na piedestał lub flekujących. Kultura tak jak każda planeta ma własną atmosferę. W jej skład wchodzi głównie koniunktura.
Gdybym miała się przyznać, kim jestem, elfom i krasnoludom goniącym mnie za ucieczkę z Władcy Pierścieni, powiedziałabym: „Mam waginę, piersi, jestem kobietą – więc w czym mogę wam pomóc?”
Tak, jestem typową Polką wychowaną na hostessę. Dbam o swój wygląd i cudzą wygodę. Slogany reklamowe epoki (humanizm i współczucie) mylę z handlową propagandą (skremuj się za życia, jesteś tego warta). Dlatego bywam wrażliwa, przewrażliwiona do tego stopnia, że kilkunastoletni siostrzeniec może mi powiedzieć: „Eee, ciocia, nie kumasz, ten film to arcydzieło, nie dla dziewczyn”.
Zamiast dzieła sztuki zobaczyłam siny koszmar zatytułowany Władca Pierścieni. Dwie wieże. Dwóch facetów ponad godzinę szło z jednego końca ekranu w drugi. Jedynym urozmaiceniem akcji było zarzynanie i zagryzanie. Ilość trupów na metr taśmy filmowej przekraczała Stalingrad. Szeregowiec Ryan ze swoimi najbardziej realistycznymi scenami wojennej masakry to przy tym wesołe miasteczko. Nic dziwnego, że szykują się już nowe Oscary za najlepsze zbrodnie.
Читать дальше