Dostaliśmy wreszcie klucze. Siedzimy na progu, przenosimy się do ogrodu, nad strumień. Nie siedzimy, raczej się skromnie podsiadamy. Nie czujemy się właścicielami tylu metrów kwadratowych piękna i drzew. Musimy przywyknąć do tej podsiadłości.
Po dwóch godzinach wracamy do piaseczyńskiej cywilizacji, chyba nawet uciekamy. Z trawy po kolana, muczenia krów i wrzasku owadów. Trzeba kupić sekator, kosiarkę i na pewno coś jeszcze niewyobrażalnego. A jak jesienią dom napadną myszy? Jesteśmy rozłożeni chemicznie nadmiarem tlenu, zasypiamy o dziesiątej.
Nagranie do Wesela w reżyserii Smarzola. Wieczór, wioska 40 kilometrów od Warszawy. Jestem trochę robakiem wypuszczonym z pudełka wozu pośrodku naturalnej scenografii świerszczy, ptaków, miodnych zapachów pól.
Mówię życzenia młodej parze: „Żebyście nie dali się jak w średniowieczu zamurować na całe życie w wieży z kredytów”.
Obok statysta, dziadunio w niegdysiejszym czarnym garniturze do znalezienia tylko w trumnach. Scenariusz i to, co na planie, jest chyba czymś pomiędzy skandynawską Dogmą a Kusturicą. Środek wypada między Bałtykiem a Bałkanami – w polskich górach, skąd jest reżyser – utalentowany, zawzięty góral.
VIP-y dostały z kobiecego pisma olbrzymi plakat z gołą Emanuelle Beart i oświadczeniem: Teraz będzie się promować takie buforowe sylwetki.
Czy kobiety to trawniki, które można przystrzyc według mody i rozsyłać po ludziach listy gończe za pięknem, wzory rozkładu tłuszczu? Może jeszcze wymiary czaszki?
Jasne, nikt nie chce wyglądać na potwora, w dodatku niemodnego, ale ja nie przeskoczę tej poprzeczki czterdzieści pięć kilo wzwyż i sobie nie życzę na mieście plakatów korygujących. Kobiety nie są z hodowli.
Z Radia Bis, radia dla mądrzejszych, telefon:
– Czemu pani nie jest u nas w studiu?
– A miałam być?
Audycja o bilokacji czy co? Nikt nie potwierdził spotkania, więc nie pojechałam. Z drugiej strony radiowa cisza i decyzja:
– Porozmawiajmy przez telefon.
– Ale mam małe dziecko – Piotr pojechał do sklepu.
– Trudno.
Łupu-cupu o literaturze. Zatykam dzioba Poli ciastkami, zabronionym cukrem, jednak na antenę przedziera się jej aplauz:
– Jesce, mamojesce!
I wreszcie triumfalny komentarz na koniec:
– Kupa! Ale kupa!
Piotr przedziera się przez chaszcze, wołając sobie na pocieszenie:
– To moje powołanie, praca w ogrodzie!
Pola nagusieńka, ja napawam się trawą. Wreszcie nie w gościach, nie w parku czy na wyjeździe.
Mój cień, mój płot i szambo.
Sąsiedzi opowiadają o tutejszych myszach: dwa koty w domu, a one nie dają się zgonić ze stołu.
Opracowuję wrześniową batalię, gdy zacznie się ich atak. Albo ja jesienią przy kominku z Bachem, albo one. Kompromis: myszy obracające się na ruszcie do rytmu Koncertów Brandenburskich.
Przyglądam się otoczkom brudu pod paznokciami od grzebania w ziemi. Kiedy miałam takie ostatni raz, w przedszkolu? Palce przypominają teraz dziecięce pacynki. Paznokcie to ich buzie, brud – fryzury. Wskazujący – brunecik z przedziałkiem pośrodku, serdeczny ma pejsiki.
Jestem coraz bliżej natury, bliziuteńko, aż na niej siadam i żądli mnie osa. Szczepionka na wieś.
Dzwoni do nas ciocia emerytka. Ona jest w poniedziałku i zaprasza na czwartek. Piotr przenosi ją do swojego wtorku, ja szamocę się między środą i czwartkiem.
– Sprawdzimy – biorę komórkę z datą. Piotr chce ją porównać z kalendarzykiem.
– Który mamy rok? – żongluje trzema notesami z ubiegłych lat.
Wreszcie cyfry i nazwy dni zjeżdżają się w jedną ostrość i na celowniku jest wtorek.
„Dom to macica z widokiem” – napisała Erica Jong. Nasza wymaga cesarskich cięć. Po dniu z kosiarką i szmatą wracam do starego domu w podpiaseczyńskim Józefosławiu. Nakupowałam soczków, mleka, warzyw. Z siatami wspinam się po piętrach, wchodzę do mieszkania. Ze zmęczenia gorzej widzę. Klepka w przedpokoju drobniejsza, pewnie mój astygmatyzm z wysiłku zaparował, gorsze rzeczy się halucynowało. Idę dalej do salonu, gdy drogę zachodzą mi sąsiedzi, ci od uszkodzonej toyoty, z piętra niżej. Sądząc po ich minach, przyszli po odszkodowanie. Nic nie mówią, patrzą wyczekująco na kobietę z siatkami… pośrodku ich salonu.
– Przepraszam – rzucam za siebie ukłony i uciekam.
Chyba jestem przemęczona.
W przerwach między kopaniem dołów i pilnowaniem Poli przeglądam Markiza de Sade Thomasa. Boski markiz nie robił gorszych rzeczy niż jego współcześni. Prześladowano go nie za treść, lecz formę. Był artystą, chciał nadać kształt temu, co powszechne. Napisał słowa swym niemym ofiarom, on je kochał z całego sadyjskiego serca. Za to go skazano, za szczerość będącą zawsze największą perwersją.
Watykan wypowiedział się (znowu) stanowczo przeciwko ślubom homoseksualistów.
Świetnie, przynajmniej biskupi nie będą się żenić między sobą. Niestety dodano też groźbę „przeklęcia” heteryków wspierających gejów.
Co zrobi Kościół, jeśli homoseksualizm okaże się zapisany w genach? Uzna za rodzaj cukrzycy dającej się wyleczyć manipulacją genetyczną? Może by i podłubać w hetero. Skrócić im chromosomy wyłącznie do seksu reprodukcyjnego, skracając niektórym drogę do nieba.
Gdzie w tym „przeklęciu”, odrzuceniu, podziało się chrześcijaństwo? Skąd to namawianie do pogardy? Homoseksualizm nie jest pedofilią przekazywaną gwałtem.
W domach sękate krzyże, na poczcie drewniany krucyfiks, a między tymi uschniętymi gałązkami bujny raj pogaństwa.
Bóg katolicki jest coraz częściej bogiem osobistym, takim pecetem niepodłączonym do serwera Watykanu.
Słońce chowa się na krótko za zakładkę chmury.
Oglądam rozorane plecy Piotra. Czy próbuję się w niego wdrapać? Rozerwać mu skórę i włożyć palce w wilgotną ranę? Ulepić mu z niej to, co mam między nogami, żeby poczuł to samo, głęboko.
Nie umiem wyobrazić sobie jego rozkoszy, naskórkowej, wystającej z ciała. Jej objawienie musi być w środku, gdzie biel nasienia miesza się z krwią, ja z kimś, z każdym nie-ja. W tajemnicy, za krwistą zasłoną tkanek.
Postrzyżyny u fryzjera. Podczytuję reklamy: „Włosy doczepiane: słowiańskie – nie arabskie, nie portugalskie”. Czy w Europie są jeszcze włosy czysto słowiańskie, germańskie, żydowskie? Chyba w oświęcimskim muzeum, w gablocie.
Posiadłość wysprzątana, obmyta, a tu nagle otwiera się czarna dziura. Pod domem – metrowy dół. Dowiadujemy się, że to nie fuszerka, ale nowa technologia. Zaglądamy przez klapę w podłodze. Siedemdziesiąt metrów kwadratowych grobowca wyłożonego czarnymi workami i włosiem waty mineralnej. Będziemy mieszkać nad pustym grobem. Strasznie archetypowe, ale czy szczelne?
Zerkam w mijane lustra, szyby sklepowe nie po to, żeby sprawdzić, czy dobrze wyglądam, albo poprawić włosy. Raczej uśmiechnąć się do siebie porozumiewawczo: Cześć, jeszcze jesteś!
Czy to różnica między dwudziestką a czterdziestką?
Zawiało mnie i mam gorączkę. Wracają wspomnienia z dzieciństwa. Rozkwitają w odpowiedniej dla siebie temperaturze sprzed lat, dziecięcych angin i choróbsk?
Okładka „Paris Matcha” z czterdziestojednoletnią Marie Trintignant zmarłą na krwiaka mózgu zafundowanego przez kochanka. Tytuły: Ofiara pasji. Kochali się do szaleństwa. Co za kicz. Zrobić z twarzy kobiety ring jest romantyczną tragedią? Mamusia czworga dzieci i tatuś niemowlęcia jadą do Wilna, na koniec świata, zatłuc się na śmierć. Neurochirurg sprowadzony samolotem z Paryża nie miał już co robić.
Читать дальше