– Co, zepatował cię? – współczuję.
– Ani fizyka, ani biologia mnie nie interesuje.
– Błąd, pewnego dnia przez własną nonszalancję obudzisz się z ręką w nocniku gluonów.
Eee, do czego namawiam niewinnego humanistę, jeszcze mu sperforuję błonę świadomości.
Zazdroszczę dmuchawcom. Mają idealny kształt kuli, futro z puchu i rozdmuchują lekko swoje dzieci w świat.
Podobno instynkt macierzyński jest wrodzony już gadom. Ze mną było gorzej niż z gadziną, nie miałam żadnego. Nie planowałam dziecka. Teraz zachwycam się każdą kostką, włoskiem Poli.
Nie wierzę, żeby zwierzęta reagowały czułością na zaokrąglone kształty swoich dzieci. Równie dobrze mogłyby dbać o kulkę, bronić piłki, ryzykując życie. Macierzyńska miłość bierze się jak filozofia, z zadziwienia. Uznania bezbronnego i niepojętego życia, pełnego obietnic, za wartościowsze od własnych wyliniałych piór, pazurów. Macierzyństwo jest początkiem altruizmu i myślenia, gdy można je już wypowiedzieć. Początkiem kultury czy, kto woli, matriarchatu?
Wyjazd fratelli. Na pożegnanie robię im sushi.
– W życiu nie zjem surowej ryby! – wzdraga się Antoś w swojej nigdy niezdejmowanej śmietnikowej czapce z włóczki. Młodszy, mniej grunge’owy, popiera brata.
Zohydzam im ulubione nuggetsy z McDonalda: przemielone skóry i kości polanę rozpuszczalnikiem sosu.
– Ale nie widać! – bronią się.
Odpadam, nic nie poradzę na dekadencję wieku młodzieńczego: jedzenie ptasiej kupy zamiast najświeższej ryby.
Kończę opowiadanie do „Playboya”, oni są masochistami. Kto inny zamieściłby obelgi pod adresem własnych czytelników: „Nie używałyśmy wibratora. To dobre dla sfrustrowanych gospodyń domowych kładących się do łóżka z mikserem między nogami. Chuj nie ma przecież najodpowiedniejszego kształtu do pieszczenia pochwy. Może do zapłodnienia, wyplucia w nią spermy. Ale nie do rozkoszy. Wagina nie jest moździerzem, w którym trzeba utłuc drągiem orgazm”.
Radni Warszawy (?) za prawie dwa miliony euro chcą opakować Pałac Kultury w złote płachty na wejście Polski do Europy. Niech szybciej wymrą w hospicjach, zagłodzą się w domach dziecka i odłączą noworodkom nierentowne inkubatory za te same pieniądze. Władze parszywego miasta ze złotem na oczach. Żeby im było jak dożom weneckim łykającym ze wstydu i hańby płatki złotej folii zaklejające tchawicę. Luksusowe samobójstwo.
Lubię presokratyków. Nie mądrzyli się kategorycznie, nie systematyzowali swojej niewiedzy. Podejrzewając początki bytu, nie śmieli przyznawać im religijnej lub naukowej jednoznaczności, raczej metaforę. Są tak współcześni jak najlepsi poeci.
Miss wózka – Pola po przebudzeniu na spacerze.
Letnia infekcja przesytu: ciepłem, słońcem, zielenią. Nie mam ochoty wyjść, muszę z Polcią. W mróz ludzie chowają się po domach, kurczą z zimna. W taką pogodę, przy trzydziestu stopniach roznegliżowani w swojej egzystencji wylegują się na balkonach i trawnikach. Nie mają nic na swoje usprawiedliwienie, nic do ukrycia. Bezsensowne rozmowy i czekanie na zmierzch.
Biedny pisarz Piątek. Poczęstował Heroiną tak przewrotną i wyrafinowaną, że właściwie mało kto mógł ją wziąć na serio i nie oburzać się antynarkotycznie.
Dzisiaj na tym samym haju przekonuje w „Wyborczej” pisarza Sosnowskiego do powrotu na łono nihilizmu. Sosnowski ogłosił manifest „w obronie prawdziwych wartości”. Piątek udowadnia mu, że mając talent, intelekt, musi należeć do nihilistów i na pewno nie zmienił myślenia, ino pomyliły mu się słowa. W ostatnim zdaniu poddaje się: „Problemem Polaków nie jest erozja systemu etycznego. Jest nim brak lekkości”.
Dlatego pisze do Sosnowskiego, zamiast go olać. W tym kraju nihilista byłby bliższy prymasowi, gdyby obaj byli inteligentni.
Świat jest psychiczny. Jadąc Marszałkowską i myśląc o tym tekście, widzę na światłach zaczytanego Sosnowskiego. Nie zdążyłam uchylić okna i wrzasnąć:
– Sosnowski! Ty antynihilisto!
– Zostawiłeś pistolet – dziewczynki w piaskownicy.
– Nie wtrącajcie się w moje sprawy – odpyszcza pięciolatek.
Kąpiele miłości: Piotr baraszkuje z Polusią, obsypując ją całusami. Za każdym „cmok” maluszek wydaje piski i okrzyki.
Dziecko mówi wszystkimi językami, próbując gaworzeniem dopasować się do tego, co słyszy. Zostaje mu tylko polski albo inny. Chyba to samo jest z emocjami. Po całej radości niemowlęcego świata zostaje wyuczone: „Cudnie!”, „O Jezu!”. Kochając się, przypominamy sobie te dawne, wykastrowane dźwięki, gdy z rozkoszy zapominamy mówić i wracamy do siebie – do niewypowiedzianego szczęścia bycia.
W kwestii narkotyków Zachód dzieli się na pojebanych i najebanych. Pojebanych policjantów i najebanych ekstatyków. Chęć oćpania się nie ma wiele wspólnego ze światopoglądem. Albo ma się do tego pociąg, albo nie. Z talentem do matematyki jest podobnie. Dlatego obydwa ugrupowania zwalczają się jak cechy charakteru. Żarliwie i bez sensownych argumentów.
Czy można w demokracji narzucić komuś inne smaki, marzenia? Zamiast reklamy samochodu reklama LSD-owskiego raju. Należę do ugrupowania najebanych schodzących do katakumb umysłu. Oświetlam drogę migoczącym, wielobarwnym kryształem albo kadzę sobie ziołami (ostatni raz z dziesięć lat temu). Oczywiście nielegalnie. Halucynacje są nielegalne. Powinni wysyłać halucynacyjnych policjantów w głąb odmiennych stanów świadomości, tak jak wystawiają tekturowe atrapy funkcjonariuszy na trasie do Łodzi dla zmniejszenia prędkości. Tylko po co wystawiają też w TV atrapy premiera, uczciwości i państwa?
Po obiedzie jedziemy z rodzicami do podmiejskich Łagiewnik. Mama wspomina Zielone Świątki – rolwagi, wozy drabiniaste ciągnęły z Łodzi i w całym lesie rozkładano koce. Rodziny, znajomi śpiewali, częstowali się zapasami i tak do świtu, do odpustu. W latach 60. zakazano wjazdu do lasu. Starsi wymarli. W miejscu dawnych pikników, na łące, wyrosły czterdziestoletnie już drzewa.
Piotr czekał z Połą i mamą przed łagiewnickim klasztorem franciszkanów. Minął ich siwobrody, zamyślony zakonnik. Nagle zawrócił, jakby coś zauważył. Pochylił się nad Połą, zajrzał jej w oczy.
– Dobra jest – powiedział poważnie. – Jak jej na imię?
Mamę przytkało, nie mogła złapać oddechu. Piotrowi przypomniało się drugie imię Poli nadane na cześć Biedaczyny z Asyżu:
– Pola Franciszka.
Zakonnik pobłogosławił małą i nie spuszczał z oka, aż wsiadła do wozu i odjechaliśmy.
W samochodzie podniosła cisza. Buddyjska rodzina zaszczycona rozpoznaniem tulku. Taka malutka, a zakonnik coś zauważył, znak? Triumfuję, bo niedawno, kiedy Piotr wrócił zezłoszczony ze spaceru, krzycząc:
– Prowodyrka! Ciągnie dzieciaki do śmietnika, na ulicę. Nikogo nie słucha! Wychowujemy rozwydrzoną jedynaczkę!
– Zobaczysz, będzie święta – powiedziałam z przekory. – Papież kanonizował małżeństwo, a ona będzie patronką jedynaczek!
– Wszystko możliwe – zamyślił się. – Ale jeżeli Pola będzie święta, to wyobrażasz sobie, jacy będą zwykli śmiertelnicy?
Telefon z Moskwy: Będę na targach razem z Głowackim i Konwickim. Co nas łączy? Nic poza alfabetem. Do Rosji wysyłają chyba po kolei według listy jak na Sybir. W tym roku ci na G i K. Utwierdzam się w tym po wiadomości z Lwowa, miałam być tam z drugą na G – Grocholą.
Читать дальше