Martwię się Mamą. Po dwóch zawałach i teraz Świętach ledwo się rusza. Z trudem oddycha. Parę miesięcy temu groził jej trzeci zawał (zawsze grozi), więc wysłali ją do szpitala na by – passy. Przetkali żyły, stwierdzając totalną miażdżycę. Lekarz powiedział:
– Ma pani świeczkę u Pana Boga.
Mama po zabiegu, jeszcze z rurą w gardle, nie mogła zapytać, co za świeczka. Zrozumiała to po swojemu, że czas umierać. Popłakała się. Przyszedł do jej pokoju drugi lekarz i też coś o świeczce. Mama otarła łzy.
– Przez tyle lat praktyki widzę trzeci raz podobny przypadek. Pani nie płacze, pani Gretkowska, ma pani chyba wielkie zasługi w niebie. Nie trzeba by – passów, urósł pani drugi, zastępczy obieg krwionośny. To dzięki niemu pani serce żyje.
Po czterdziestu latach małżeństwa Rodzicom wspólny obieg miłosny przerósł chyba we wspólny obieg sercowo – zdrowotny. Są najszczęśliwsi, kiedy dostają razem skierowanie do szpitala. Nie muszą się rozstawać. Zabierają ze sobą szlafroki, papcie, książki i szachy. Po powrocie idą do miejskiej biblioteki i to zdrowsze wspina się na drugie piętro po nowy zapas książek. Bardziej chorowite czeka na dole i się dotlenia.
Biorę się do Herberta. Odpadam. Nic mi się nie podoba: ani książka, ani świat. Rodzina obchodzi mnie z daleka.
– Jesteś upierdliwa – stawiają diagnozę. – To normalne w ciąży i w chorobie.
Nie jestem upierdliwie niezdecydowana, marudząca. Wiem dokładnie, czego chcę, i to jest męczące dla innych.
Od Labiryntu nad morzem chciałabym mniej podręcznikowej martwoty, belferskiego przypominania znanych faktów. Herbert to nie Calasso, chociaż w Polsce za takiego uchodził. Jest poetą, więc zostaje w pamięci tylko kilka metafor, tyle, ile po dobrym tomiku wierszy. O etruskich grobowcach: „Mężczyzna oparty na łokciu, z uniesioną głową, okryty draperią, która odsłania jego tors, jakby wieczność była długą, gorącą nocą letnią”. O dopłynięciu do wyspy, wyłaniającej się szczytem górskim spoza mgły: „Tak zaczęła się dla mnie Kreta, od nieba, jak bóstwo”. I greckie domy latem: „…parujące bielą”.
Leżąc, podziwiam wznoszący się powoli brzuch. Pola, wspinająca się na potężne wzgórze. W siódmym miesiącu już góra brzucha z kraterem pępka, wypychanego na czubku. W dziewiątym wulkan zatrzęsie się, wypluje lawę krwi i kilkoma skurczami urodzi myszkę.
Nie jemy razem śniadania. Szynka w siateczce leży na stole jak amputowana noga grubaski w pończochach. Rodzice pospiesznie skubią suchy chleb, tyk wody i tykają garść tabletek na serce. Wychodzą prawie na czczo do kościoła. Siostrzeniec też nic nie je – nie wolno godzinę przed przyjęciem Eucharystii. Czy połknięcie Komunii Świętej ma coś wspólnego zjedzeniem antybiotyków przyjmowanych dokładnie godzinę albo dwie przed lub po jedzeniu? Jesteśmy notorycznie chorzy przez grzech pierworodny, ale…
– Ciekawe, jaka będzie ta moja kuzynka – zastanawia się przy obiedzie Siostrzeniec – esteta, urodzona Waga.
– Na pewno szczuplutka – dla Siostry, „robiącej w modzie”, sylwetka jest najważniejsza.
– Na pewno?
– Ciocia chudzina, Piotr też, dziecko jest podobne do rodziców.
Siostrzeniec podejrzliwie się mi przygląda. Nabieram dokładkę kapusty z grochem.
– Ciocia nie jest chuda, ma duży brzuch.
Nie mogę oglądać telewizji. Przerażająco świąteczna, słodziutka. Jedna wielka telenowela miłości. Przeglądam gazety. Wywiady z aktorami, grającymi w Miasteczku. Mężczyźni opowiadają anegdoty. O scenariuszu mają do powiedzenia tyle, że fajnie się współpracuje ze scenarzystami „przychylnie nastawionymi do ich pomysłów i próśb”. Niektóre aktorki ewidentnie piszą scenariusz. Gdybym nie była ciągle z Piotrem, podejrzewałabym go o romans z którąś z nich i dopisywanie scen w łóżku, bo o ile pamiętam, żadna nie napisała linijki tekstu. Dlaczego muszą sobie podreperować ego? Rodzaj makijażu mózgu i lifting talentu? Aktorzy tego nie robią, chociaż męska duma nakazywałaby im puszyć się poza wyuczoną rolą. Przyjmować pozy reżysera, scenarzysty.
Lignina do nosa, maligna do głowy. Szprycuję gardło zajzajerem w sprayu, nie połykam – za dużo alkoholu. Cierpliwie wypluwam.
– Ciociu, czemu plujesz do kubka? – aniołek wrócił z porannej mszy. Zabiera się do śniadania.
– Nie pluję. Katar zapchał mi nos i cieknie gardłem – tradycja rodzinnego czarnego humoru zobowiązuje, zwłaszcza w Święta. Siostrzeniec wrzeszczy, jakby zobaczył Aliena:
– Mama!!!
Witajcie podpaski, odstawione na dziewięć miesięcy. Kaszel wytrząsa ze mnie siku i nic nie pomaga cogodzinne odwiedzanie toalety.
– W ciąży tak jest – Siostra dzieli się ze mną oskrzydlonymi pieluchami maxi. – Dziecko naciska na pęcherz.
Boję się, czy Pola nie ogłuchnie. Staram się kasłać cichutko. Nie szarpać mięśniami. To przeziębienie ma objawy padaczki. Leżę na ziemi i łomoczę ciałem w dywan, trzymając się za brzuch i chroniąc Połę.
Przyjechała z Niemiec Iwonka. Nie widziałyśmy się osiem lat. Przyprowadziła dwie córeczki i zaczęło się pandemonium. Trzyletnia Tereska (jak każda Tereska – ufna optymistka) ukochała kota. Dostała od niego puszystym, perskim ogonem po oku – alergia, wysypka. Siostrzeniec otworzył hermetycznie zamkniętą kawę, która wybuchła mu też w oko. Płacz, przemywanie ran. Przestraszona tym starsza córeczka, Iwony, wykrzykująca polskie słowa z niemieckim akcentem. Przedwojenna burleska w wersji jidysz.
Chwila spokoju w wannie. Ciąża przypomina łysą główkę noworodka, leżącą mi na brzuchu. Pypeć pępka wykrzywia ją w minę naburmuszonego dziecka, zaciskającego ze złości usta.
Telefon zdesperowanego Piotra:
– Nie mogę, ja już nie mogę! Mamy chroniczkę, ustalającą sobie samej leczenie. Te leki weźmie, tamte nie. Świruje, nie śpi po nocach, zamęcza personel.
– Lekarz się zgadza?
– Nic nie ma do powiedzenia. Szwedzka psychiatria to nieludzki liberalizm, póki pacjent nie jest ubezwłasnowolniony, może sam decydować o leczeniu. Ona naprawdę cierpi. Nie widziałem bardziej chorej osoby. Jakikolwiek psychiatra by jej pomógł, a nie liberalizm! Eh… Wracaj, zobaczysz choinkę.
– Dawniej się mówiło: „Mam kolekcję motyli, pójdziemy do mnie obejrzeć?”.
– Przylatuj, ty zmarznięty motylku, czekam.
– Oj, ale zrobiłem nam dziecko… – Piotr zobaczył najpierw wypukłość pod płaszczem, popychającą na lotnisku bagażowy wózek. – W tych kolorach, sztruksach i z balonikiem jesteś puchaty miś koala.
W salonie choinka do sufitu. Srebrnoniebieska. Bombki w ulubionym przez Wodników kolorze szlamu. (Beata – też Wodnik, zamalowała sobie podobnie drewnianą komodę).Wyjmuję z szuflady swój obcięty warkocz, wyciągam z niego kilka pasemek i obsypuję drzewko.
– Jezu, thriller – Pietuszka nie rozumie koncepcji.
– Anielski włos, brakowało – zapalam lampki.
Nareszcie w domu. Odgłupiam się od telewizji, Połę katuję Bachem. Od tygodnia nie byłam na spacerze, w głowie czad.
Kaszel ma już dźwięk tłuczonego szkła. Raniąc, wydobywa się po kawałku z oskrzeli. Oby Pola miała poczucie humoru i traktowała te wstrząsy jak wesołe miasteczko – huśtawkę, karuzelę, diabelski młyn. Po kolacji nie mogę powstrzymać duszącego ataku. Już sama nie wiem, czym odkasłuję – zapluwam zlew dopiero co zjedzonym łososiem. Niegłupi pomysł na karmienie małych półstrawioną, ciepłą papką. Niestety nie jestem samicą pelikana.
Читать дальше