Siostrzeniec uparł się służyć do rorrratek (zabiegi logopedy nie do końca wyprostowały mu francuskie rrr w słowiańską kluchę). Rodzina broni się przed jego pobożnością, stawiającą dom na nogi o wpół do szóstej rano. Prosimy, przekupujemy. Nieskalana duszyczka trwa przy swoim:
– Ja cichutko się ubiorę na korytarzu, w zsypie – chowa ubranie do torebki i składa w kostkę komżę.
Zabieramy mu budziki. Maltretujemy do północy zabawkami, telewizją. Mały zasypia. W niewyłączonym telewizorze program Święty Ojciec Pio. Gapimy się z przejęciem na stygmaty. Słuchamy o pobożności kilkuletniego świętego.
– Pozwólmy mu na te roratki – pierwsza pęka Siostra.
– Może dręczymy świętego? – podejrzewa Tata. O wpół do szóstej budzimy Siostrzeńca. Zdziwiony, jeszcze przez sen dziękuje. Idę razem z nim do kościoła. Pytam, po co się torturuje wczesnym wstawaniem. Do szkoły z reguły zasypia.
– Lubię służyć do mszy – odpowiada szczerze.
Przy ołtarzu w karmazynowej pelerynce porusza się z gracją kardynała. Służy Bogu, ale przede wszystkim Bogu Ojcu, którego zabrakło po rozwodzie w jego domu.
Beata wychodzi po mnie na Centralny. Kupuję gazety z ogłoszeniami. Nieruchomości. Setki chałup. Nie wiem, gdzie jest Brwinów, czy trzydzieści baniek za metr to dużo. Mam się po prostu w tym zorientować przed naszym styczniowym przyjazdem z Piotrem w poszukiwaniu mieszkania. Jeżeli nic nie znajdziemy, w ostateczności wynajmowanie – prowizorka i wścibscy gospodarze.
Beata na komputerze projektuje dla „Elle” karty tarota. Nie są kopią marsylskiego, ale przyzwoite. Plastycznie cacy, graficznie oszczędne.
Nasza przyjaźń zaczęła się chyba w Paryżu od tarocianego bzika. Porozumiewamy się niezrozumiałym dla „niewtajemniczonych” tarotowym slangiem. Przypisujemy znajomym odpowiednie karty. Beata jest tradycjonalistką, została przy rzeczownikach: Dużych Arkanach. Nie ufa gadatliwości czasownikowych Małych Arkanów.
– Pomyślałaś dziesięć lat temu we Francji, że będę rysować tarota dla „Elle”?
– Wszystko do tego prowadziło – śmieję się. – Twoje krakowskie sztuki piękne, nasze spotkanie wtedy na Plantach, później Paryż i wspólny powrót do Polski.
– Skoro tak… – Beata kombinuje przy komputerze, zajmującym trzy kondygnacje biurka. – Zostawimy sobie pamiątkę. Piotr jest eremitą, podpiszemy but dziewiątej karty. Ty… wiadomo, pasuje? – pokazuje napis „Manuela” na mojej karcie. – A Pola… długowłosa blondynka ze „Świata”, najlepsza karta, prezent od chrzestnej.
– Kiedy to wydrukują?
– Mniej więcej na urodziny Poli. Mój pierwszy tarot – chwali się Beata.
– Moje pierwsze dziecko.
Z wydawnictwa dzwonię do Flammariona wypytać o prawa autorskie, czy oddadzą. My zdies’ emigranty i Tarota… chcą kupić Rosjanie, Finowie latem chcieliby wydać Kabaret. Nie pamiętam mojej umowy z Francuzami. Wyrzuciłam ją przy którejś przeprowadzce. We Flammarionie nowy agent. Wie, pamięta, pas de probleme. Biadoli, że okładka do francuskiego wydania Tarota… była beznadziejna.
– Powinna być bardziej w stylu Sex and the City. Ktoś się wziął do tego bez głowy – narzeka.
Salonowa rozmowa o filmach, literaturze. Zapomniałam, że przy biznesie można też o sztuce.
Podpisuję umowę na Polkę. Sprzedaję książkę i dziecko, od pierwszej litery, zarodka. Co ona kiedyś pomyśli, czytając te prenatalne wspomnienia? Targuję się o procent. Srebniki zzieleniały, są przeliczalne na dolary. Wydawczyni dziwnie zgodliwa. Po wyjściu sprawdzam procent za ostatnią książkę – taki sam jak za Polkę , a mi się wydawało, że zażądałam olbrzymiej sumy. Ciąża? Konsekwentny kretynizm nieczytania umów i kontraktów?
– Wiecie, kto powinien być patronem wydawców?
– Nie… – ostrożne, podejrzliwe „nie” wydawczyni, słusznie podejrzewającej złośliwość.
– Judasz, on wydał najlepiej.
Obydwie wiemy, o co chodzi, zwyczajny układ. Słynny przedwojenny wydawca Bronisław Natanson, stawiający sobie za punkt honoru godziwe opłacanie pisarzy, skończył w zakładzie dla obłąkanych.
Odwiedzam Jagę w jej salonie fryzjerskim na Burakowskiej. Wycięty z brzydoty Warszawy dziewiętnastowieczny zakątek. Ceglaną fabrykę – pałacyk obsiadły trendowe studia fotograficzne, modowe. Antosia – córeczka Jagi, w koszyczku na recepcji pod opieką położnej, taty, recepcjonistki. Jaga spokojnie zajmuje się klientkami. Zaglądam do koszyczka i… w ryk. Nie Antosia, aleja chlipię, nie mogąc się uspokoić. Nie było jej, schowana parę miesięcy temu w Jadze, jest. Po prostu cud bycia z łapkami, palcami. Odbiło mi. Gdybym tak szlochała nad Księgą Gamma Arystotelesa, opisującą byt… Nie da się wzruszyć nad formą wypatroszoną z materii. A tu forma przylega ściśle do różowiutkiej materii, pieluszki do dupki.
Wydzwaniam po ogłoszeniach. Pytam o prawdziwą cenę mieszkania. Jest zazwyczaj dwa razy wyższa od podanej w gazecie: dochodzi garaż (trzydzieści tysięcy), grunt i tak dalej… Stać nas będzie na dziuplę z obowiązkowym garażem.
Beata najadła się w kinie popcornu i umiera. Tłumaczę jej, od czego:
– Tłuszcz zostaje na wątrobie.
– Wątroba jest po prawej, mnie tłucze pod żebrami!
Przypadkiem trafiam w kolorowym piśmie na reportaż z awangardowej wystawy o trupach. Pokazuję Beacie rozległość krwistej wątroby.
– Zgadza się, dokładnie tutaj – porównuje obolałe miejsce z fotografią.
– Żebym ja tobie, zawodowej rzeźbiarce, pokazywała wątrobę, i to z czego… – patrzę na okładkę – z „Vanity Fair”.
– Rzeźbiarce primo voto, teraz stylistce. „Vanity Fair”, wszystko się zgadza.
W gdańskiej „Wyborczej” dali zdjęcie z sopockiego spotkania autorskiego, bez pytania o zgodę, po wyproszeniu z sali fotografów. Twarz zasłonięta włosami, odwrócona bokiem. Podpis: „Mój wizerunek należy do mnie – mówiła Gretkowska podczas spotkania, nie zgadzając się na zdjęcie”. To się nazywa dziennikarstwo, co jest więc prasą brukową?
Spotkanie w prywatnej szkole dziennikarskiej. Przede mną byli z wykładem Piskorski i Głowacki. Nie mam pomysłu na wykład. Nie mam też zamiaru wymądrzać się na fascynująco nudny temat. Wolę pytania.
– Bardzo się cieszę z pani przyjazdu. Przyda się im odrobina pikanterii – rektor podejmuje mnie herbatą. – Proszę trochę ich zgorszyć. – Namawia mnie na deprawację dzieci?
– Nie jestem zawodowym pornografem… piszę także o innych rzeczach. Pańscy studenci… czemu wybrali tę szkołę?
– Pochodzą z dość zamożnych rodzin, studia kosztują. Po trzecim roku i licencjacie mogą przejść na normalne studia uniwersyteckie. Musieliśmy zmienić program, wprowadzić więcej historii, kultury ogólnej… mało który student wiedział, kim był Piłsudski.
– Co ich interesuje?
– Młodzieżowe tematy… Kino, koncerty. Namawiam na pisanie o czymś poważniejszym… wie pani, pisanie o filmach rezerwują sobie stare wygi albo naczelni tygodników, łatwy chleb. Do kina każdy lubi chodzić. Moi studenci mi na to:
– My, panie rektorze, nie musimy dużo zarabiać, my nie jesteśmy yuppiesi. Mamy forsę z domu, my jesteśmy postmodemiści.
– Genialna definicja postmodernizmu… tylko nie każdego na nią stać.
– Czegoś mocniejszego przed występem? – rektor szarmancko podsuwa kieliszek.
– Nie za bardzo… jestem w ciąży – wypinam widoczny już brzuch.
Читать дальше