Przy lesie ptasie karmniki i połówki orzecha kokosowego, napełnione ziarnem. Zwisają z oszronionych gałęzi. Podlatują do nich nordyckie kolibry – wrony.
Wieczorem mamy natchnienie i wrzeszczymy kolędy (Trzech Króli?). Pietuszka wpada w nastrój analityczny:
– Polskie kolędy są wyjątkowe… ten tkliwy brak dystansu. Jezus dzieciątkiem, trzeba się nim zaopiekować. „Maluśki, maluśki, maluśki…”, człowiek obrońcą Boga. Zjednoczenie się w tym czułym geście ze Stwórcą.
– Mie sie nie wydaje – upraszczam wymowę, żeby nie zabrzmiało pompatycznie: – Jezus w kołysce i Jezus na krzyżu to dla Polaków zupełnie kto inny, mniej spokrewniony z osobami Trójcy Świętej. Chrystus nawołujący do pokuty i Chrystusik z katechezy to dwie całkiem różne osoby. Politeizm.
Przesadzamy kwiaty. Szykujemy gałązce wierzby prawdziwą doniczkę. Puściła korzenie w szklance z wodą i mimo styczniowego słońca rośnie. Może wszystko mi się kojarzy, ale to sadzenie do ziemi jest jak przechodzenie z mleka (wody) na dorosłe pożywienie: papki, ciapki i schabowy, kiedy urosną ząbki. Z gładkich korzeni wierzby wyrżnęły się właśnie haczykowate wypustki, pożerające doniczkowy czarnoziem.
Inteligencja jest najzabawniejszym wynalazkiem. Entuzjasta, aktorski szaleniec T. opowiada przez telefon o swoich planach i kompromisach. „A co tam… Jak się dąży do ideału, to można przemycić wartości!”.
Pietuszka przychodzi sfrustrowany z roboty: „Psychiatria to nie medycyna, to odłam chrześcijaństwa”.
Celebruję siebie. Czytam, maluję, oglądam stare francuskie filmy. Pola wyczuła, że mamy wolne. Zastanawiam się, czemu nie kopie, i nagle „bum”! Odpowiedź? Nie dowierzam, po pół godzinie znowu się skupiam i pytam w myślach: „Maleństwo, wszystko w porządku?”. Nie wiem: telepatią czy krwią, przez pępowinę dociera do niej mój niepokój. Z prawej strony, chlupocząc, dochodzi jednoznaczna odpowiedź: „Bum!”.
Można kochać swoją wątrobę? Być związanym uczuciowo ze śledzioną? Pola jest w pewien sposób jednym z moich narządów (macierzyństwa?). Była, teraz mogłaby już żyć samodzielnie w szklarni inkubatora. Jest i jej nie ma.
Stuk, stuk i już jest znowu.
Dwa niewinne kartoniki. Zaglądam do środka. Bilety lotnicze… na dzisiaj.
– Pietuszka…
– Co? Musimy wszystko planować?… Nie udawajmy, jesteśmy zupełnie szurnięci…
– Ale…
– Nikt nie zauważy, nie dzwońmy do rodziny, nie prośmy o podlewanie kwiatów. Cztery dni…
Wieczorem jesteśmy już na Maderze. Samolot krąży nad skałami i spada niemal pionowo, drapieżnie na lotnisko. Ciepła wilgoć wyspy. Natychmiast zapominam o zziębniętej Europie. W pustym Cjuinta da Penha de Franca (po sezonie) świeżo odnowiony pokój. Szafy z pokratowanymi drzwiami pachną jeszcze drzewem. Przy zgaszonym świetle przypominają konfesjonał. Dzwony kościelne zagłuszają na chwilę ocean, obijający się o hotelową plażę. Nie czuję siebie, nic nie boli. Przytrzymuję się ręki Piotra i zakrywam snem.
Dźwięki jakby wytłumione wilgocią. Zwolnione tempo ulic w Funchalu, największym z tutejszych miast. Nie byłam w Portugalii, spodziewałam się czegoś hiszpańskiego: wrzaskliwości, haratania słów. Portugalczycy delikatnie szepczą swoje szcz. Różnica jak między wykrzyczanym, wytupanym hiszpańskim menco i melancholijnym, portugalskim fado. Bez romańskiej paradności, operowej przesady w gestach.
Dorysowana do skraju Europy Portugalia wygląda na skrawek jej cienia. Śniadzi Portugalczycy mają w sobie coś z subtelności i dyskrecji cieni. Nie narzucają się swoją obecnością nawet w najbardziej turystycznych miejscach.
Bierzemy na dwa dni samochód. Krążymy po eukaliptusowych i piniowych wzgórzach. Południe wyspy z miasteczkami wyłożonymi niebieską majoliką jest identyczne z południem Europy: palmy, białe okiennice. Barokowe kościoły, rozsiadłe przy głównym placu na stercie bufiastych spódnic z jasnego kamienia. Dom, wynajmowany przez Dos Passosa, zamknięty od dawna i zakurzony jak odłożona na strych, zapomniana książka.
Wodospad nad główną drogą, okrążającą Maderę. Przystajemy w rządku, czekając na naszą kolejkę w tej naturalnej myjni. Kilkadziesiąt kilometrów na północ i wjeżdżamy do Europy Północnej. Porwisty wiatr, szaro, mgliście – w godzinę przejechaliśmy z Riwiery do Skandynawii. Zatrzymujemy się w hotelu z kominkiem. Grzejemy przy ogniu. Jeżeli się pospieszymy, przed zmierzchem będziemy znowu „nad Morzem Śródziemnym”.
Madera jest wulkaniczną nową ziemią. Ledwo co wypłynęła z oceanu. Widać jeszcze w górach i jaskiniach gołą lawę, zastygłe błoto, z którego ją ulepiono. Mimo sąsiedztwa Afryki jest europejska. Europa w miniaturze: irlandzkie zielone wzgórza, wąwozy z Kazimierza nad Wisłą, Alpy, fiordy, Prowansja. I orchidee. Królestwo orchidei.
Po oddaniu samochodu nie możemy skorzystać z dwóch komunikacyjnych atrakcji Madery: Levados – ścieżek, przecinających wyspę – (nie przejdę kilkunastu kilometrów) i zjazdu na drewnianych saniach z wybrukowanych wzgórz nad Funchalem. Bez hamulców, wymijając przecinające drogę samochody, pędzi się z „woźnicą” wyślizganymi ulicami. Tak podróżowali do portu angielscy kupcy, handlujący maderą i kwiatami. Nie mam angielskiej klasy. Wrzeszczałabym głośniej niż na diabelskim młynie w wesołym miasteczku.
Z miejscowych atrakcji zostaje nam kuchnia. W Celeiro przy rua dos Aranhas (pomarańczy?) dostaję spadek po Anglikach – prawdziwy, domowo pieczony pudding. Zamawiam dwa talerze. Po czterogodzinnej kolacji mam kolor puddingu, konsystencję puddingu (zwłaszcza w głowie i opuchniętych nogach) i pachnę odbijającym się puddingiem. Pietuszka się mnie wstydzi, kończy orgię, płacąc rachunek. Popycha ociężałą na schody. Za słabo, musi mnie wciągnąć na stopnie i zamówić taksówkę.
Twarzą w twarz z Antychrystem. W górach, na skalnej ścieżce, wgapia się we mnie rogata bestia. Nie ustępuje. Robi mi się zimno (jest koło zera), kozica z satysfakcją śledzi mój odwrót. Dostałam od pary starszych Anglików gwizdek na wypadek, gdybym się zgubiła we mgle. Widzę zarys schroniska, gdzie czeka Pietuszka. Wracam po kwadransie „z gór” na herbatę i pudding.
Siedzimy o zmierzchu na tarasie naszej Quinty. Hotelowy boy zawija folią basen. Wyciąga hakiem liście i żaby. Szumiące palmy udają tropiki. Pokojówka zamyka furtkę i ocean grzecznie wycofuje się odpływem w ciemność. Wdrapuje się na czarne niebo, przyciągany przez księżyc. Jestem daleko od wszystkiego, otoczona wilgotną pustką. Wyspą bez mostów łączących z lądem, ze wspomnieniami. Nie myślę. Oddycham. Przytulam Połę. Piotr gasi świeczkę i „Ktoś” zapala gwiazdy. Zostać tutaj: bezmyślnie, bez sensu.
Szwecja. Walizką łamiemy cienki lód na kałużach. Grödinge za taflą szronu, musimy ją stłuc, wjeżdżając na wzgórze.
Siódma rano samolot. W Warszawie natychmiast do Produkcji.
Pietuszka dostał z nerwów czerwonych plam na twarzy. Zmienia pracę, mieszkanie. Po dwudziestu latach pewności, że zostanie w Szwecji, spokojnie doczekawszy starości. Mam wyrzuty sumienia. Sama nie wiem, czy dobrze robimy. Jedna część mnie jest pewna, druga z wątpliwości. Jeszcze możemy się wycofać…
W gabinecie Producentki Piotr podpisuje cyrograf: warunki, pensja… tytuł „producenta scenariuszy”. Nienormowany czas pracy, szkolenie w Stanach. Wracamy do Holidaya i rzucamy się spać.
Читать дальше