***
Milczący i przybici szybko oddalaliśmy się od rzeki. Trzeba było na nowo pogrążyć się w dżunglę. Nie porozumiewając się między sobą ruszyliśmy w kierunku Jeziora Dinozaurów.
Tylko nieokreślone wspomnienia, a właściwie ich strzępy, pozostały mi po marszu, który nastąpił i trwał nieprzerwanie, jak mi się wydaje, przez wiele dni.
Szliśmy gęsiego. O ile pamiętam, przez większość czasu szedłem pierwszy. Przeżywałem okresy potwornego zmęczenia w nogach, z nieprzepartą chęcią zatrzymania się, ale zmuszałem się, by podążać dalej. Jeszcze do tego drzewa, tam. Do tamtego kaktusa… Przez resztę czasu zapewne nie myślałem o niczym albo byłem daleko, nieobecny.
Był też deszcz, bez końca, denerwujący, spadający zimnymi szerokimi strugami spod zielonego sklepienia. Ubrania lepiły się do skóry. Włosy ociekały wodą. Gąbczasta ziemia była śliska i każdy krok wymagał ciężkiego wysiłku. I były przebudzenia w roślinnych norach, i skurcz niepokoju w żołądku, kiedy okazywało się, że nadal pada.
Deszcz rozpoczął się parę godzin po naszym wymarszu. Było bardzo gorąco, temperatura rosła szybko i stawała się trudna do zniesienia, człowiek zamieniał się w fontannę. Z niskich zarośli aż parowało. Unosiły się ciężkie zapachy. Nastała cisza, tak całkowita, jak było to możliwe jedynie w tym lesie, po czym w górze, na sklepieniu, rozbrzmiewać zaczął potężny stukot.
Zrobiło się chłodniej. Po niecałej godzinie pojawiły się w dachu pierwsze przecieki. Następnie woda zaczęła spływać po roślinach kapiąc z tych spiczastych liści, które opisywał Montaignes, i tak już pozostało.
Strumienie wody, gęste zasłony małych strumyków lały się na nas bez ustanku. Wśród tego potopu nie było najmniejszego podmuchu wiatru. Woda spadała pionowo, niewyczerpana i uparta, wciskając się w od dawna już nasyconą ziemię. Powstawały potoki i kałuże. Człapaliśmy w błocie, posuwając się metr po metrze, każda noga ważyła tony, ale szliśmy naprzód. Zdarzały się upadki. Człowiek padał całym ciałem, wstawał i szedł dalej.
Dżungla oszalała. Była pełna wody, przesycona życiem ze wszystkich stron. Strzelały w górę kaktusy o kolcach ostrych jak brzytwy, nadęte, nieprzebyte. Liany kołysały się, wiły, poruszane strumieniami, które spadały na nie spod sklepienia. Kwitły ogromne kwiaty, purpurowe, białe, ciemnoniebieskie, błyszczące i ciężkie. Mchy na drzewach zamieniały się w gigantyczne fontanny: wszystko rosło w oczach!
Nie miało to sensu. Byliśmy brudni, ubłoceni, z rozszerzonymi oczami, wychudzeni, strzępy ubrań kleiły się nam do skóry, bladej i wymacerowanej przez wodę, którą cali ociekaliśmy. Maszerujące bez celu duchy, które kładły się spać nawet o tym nie pamiętając ze zmęczenia i które ruszały dalej nie otrząsnąwszy się jeszcze całkowicie ze snu.
Gdzie byliśmy? Gdzieś w pierwotnej dżungli, zmierzając ku jakiemuś jezioru. Kim byliśmy? To niewłaściwe pytanie. Co posiadaliśmy? Nic, oprócz przynależności do świata żywych. Chociaż… Dlaczego szliśmy? Skazani, bez możliwości odwrotu. Nie było już pirogi, nie było już niczego. Nie było powrotu do cywilizacji i do życia. Praktycznie byliśmy martwi. I nie było to już specjalnie ważne. Od dawna nie mieliśmy już z czym się żegnać. Tylko ten wieczny deszcz, ten las, w którym wszystko mogło się pojawić i czego nikt z nas, zamknięty w sobie, nie chciał zobaczyć.
Szliśmy prowadzeni instynktem, nakazującym nam zatrzymywać się, i pewnością, że jeśli siądziemy na ziemi, las wkrótce nas unieruchomi, połknie i strawi. Być może pokryje nas, powoli, lecz nieuchronnie, swoją roślinnością, a nekrofogi skorzystają z tego, by szybko nas zmieść z powierzchni ziemi.
Czy aż tak bardzo pragnęliśmy takiego życia? Czemu nie lepiej zdechnąć od razu, na którymś z tych legowisk ze wspaniałych kwiatów, lśniących kroplami wody, które niekiedy ukazywał nam las?
***
Nie przypominam sobie momentu dotarcia do jeziora. Wiem, że w pewnej chwili, zapewne w samą porę dla nas, pojawiło się przed nami. Obszerna szara powierzchnia, zakryta gęstą zasłoną bębniącego o wodę deszczu. Jezioro porastały ze wszystkich stron olbrzymie trzciny, grube i długie jak bambusy, których wiechy uginały się pod atakami ulewy. O jakieś dwa tysiące metrów dalej, na przeciwległym brzegu, ledwo można było dojrzeć ciemną, nieregularną masę dżungli.
Zatrzymaliśmy się, przemoczeni i nie zważając na deszcz, na skraju zielonego sklepienia, nad brzegiem wody, wśród nieruchomych drzew.
Moje pierwsze dokładne wspomnienie to jakby przejaśnienie, które nastąpiło któregoś ranka. Tamci nie poruszali się, leżąc w różnych pozycjach na ziemi. Wstałem i chwyciłem maczetę. Stałem twarzą do Jeziora, robiąc głębokie wdechy, i stwierdziłem, że deszcz ustaje.
Wśród niebieskoszarych chmur pojawił się jaśniejszy obszar. Białe, smutne światło w ciągu paru sekund odkryło przede mną całą powierzchnię jeziora, nieliczne pływające na nim rośliny i skraj lasu, ze wszystkich stron tworzący ogromny krąg. Później chmury zakryły prześwit i wszystko przybrało szarą, nieokreśloną barwę deszczu.
Odszedłem od pozostałych. Przyszła mi do głowy pewna myśl, jakiś głos mówił mi, że byłem żywy, że trzeba żyć i walczyć o to!
***
– Żywy! Żywy! – powtarzałem sobie idąc. Potem zacząłem krzyczeć:
– Żywy! Żyyywyyyyy!
Parę razy ciąłem maczetą drzewa i pęki lian, robiąc dużo hałasu, by przekonać las, a także samego siebie, że byłem na nogach i gotów na wszystko, do cholery!
Nagłe osłabienie powstrzymało mnie od dajszych pokazów. Byłem na nogach, ale osłabiony. Przede wszystkim trzeba rozsądnie oszczędzać siły. Miałem przed sobą ciężką pracę.
***
Szedłem wzdłuż brzegu i jednocześnie skrajem lasu. W większości brzeg porośnięty był gęstwą trzcin, wysokich na dziesięć metrów i zasłaniających widok. Dalej był las, oddzielony od jeziora korytarzem szerokim na dwadzieścia metrów, bardzo wilgotnym, w którym rosły karłowate palmy w kształcie kapusty. Szukałem jakiegoś luźniejszego miejsca, gdzie dżungla nie stałaby naprzeciwko jeziora zielonym murem. Wypatrywałem strefy pośredniej, między lasem a wodą, suchej, którą łatwo będzie oczyścić, żeby wybudować dom.
To było pierwsze zadanie. Nic nie da się zrobić, dopóki najpierw nie znajdę suchego miejsca. Potrzebowaliśmy schronienia, niosącego odpoczynek i dającego możliwość ukrycia się. Taki był warunek przetrwania człowieka w tym środowisku. Bez tego będę tylko zwierzęciem o niewielkich naturalnych możliwościach obrony, błąkającym się, stale zmęczonym i już wkrótce bez środków do życia.
Wszystko było kwestią energii. Surowcem będą trzciny znad jeziora. Można było z nich zrobić wszystko: podłogę, meble, wygodne łóżka, ściany… Byłem też pewien, że dziewiczy las stwarzał niezliczone możliwości, jeśli tylko dysponuje się siłą i inteligencją.
Inteligencja była w tym środowisku moim jedynym atutem. Ja jeden z istot żywych w promieniu tysięcy kilometrów kwadratowych dookoła obdarzony byłem zdolnością wyobraźni. Zamierzałem wykorzystać ten dar maksymalnie.
***
Po paru godzinach marszu odkryłem to, czego szukałem: przestrzeń usianą oddalonymi od siebie drzewami, pokrytą gęstym kobiercem niskiej roślinności, która jednak nie oprze się intensywnej pracy.
Długo przemierzałem to miejsce. Między skrajem lasu a gołym pasem nad jeziorem było jakieś sześćdziesiąt metrów. Wkrótce znalazłem to, o co mi chodziło. Był to rodzaj polany, mniej więcej okrągłej, na której rosły jedynie dwa wielkie sereczniki, oddzielonej od wody rzędem drzew i ograniczonej dżunglą z drugiej strony; grunt, teraz zmiękczony przez deszcze, wydawał się solidny, i powinien szybko wyschnąć, gdyby przypadkiem przestało padać…
Читать дальше