– Załatwimy go? – zaproponował Paulo. – Elias, poślij mu kulę, proszę cię.
– Za późno.
Szczęki jednego z potworów, długiego na sześć lub siedem metrów, zacisnęły się na miednicy Małego Ludzika. Tym razem dał się słyszeć trzask nie zębów, lecz kości, w potwornym odgłosie pękającego cukierka. Mała ludzka lalka rozłożyła ręce, usiłując wydać ostatni pisk, który już do nas nie dotarł, i powoli, jak w zwolnionym tempie, nieodwracalnie, opadła w sam środek masy gadów.
W gromadzie krokodyli natychmiast zawrzało. U stóp małego drzewa aż kipiało od gwałtownych ruchów. Pojawiły się żółte brzuchy, jaśniejące w snopie światła, odsunięte od uczty mocnym uderzeniem ogona. Wysuwały się szczęki, z krwawymi strzępami sterczącymi w kącikach. Spóźnialscy wyskakiwali do góry, żeby znaleźć się na wierzchu.
Mała pojękiwała, na żałosną i jednostajną nutę, bardzo cicho. Ja sam czułem w ustach jakiś paskudny smak, naprawdę gorzki.
– Zgaś to, Mały! Wiemy, że go jedzą! Nie ma po co oglądać, jak to przebiega. I tak się w końcu dowiemy, no nie? – usiłował zażartować Paulo, ale do nikogo to nie trafiło. – Lepiej poświeć mi tutaj, ja im wyperswaduję smak czarnego mięsa!
Montaignes skierował latarkę na niego. Siedząc okrakiem na gałęzi Paulo przygotowywał laski dynamitu. Miał ich pełno, w bluzie i w wielkich kieszeniach spodni od panterki, które w pośpiechu założył. Mamrocząc przekleństwa szykował zapalniki i mruczał coraz głośniej w miarę, jak narastała w nim złość.
– Mały biedny facet, który nic od nikogo nie chciał. Spokojnie robił swoje. Pożarty przez te skurwiele! Te kreatury! Te potwory! Zajebane glisty! Pierdolone kurewstwa! Ścierwa parszywe!
Zdecydowanymi ruchami wsuwał zapalniki w laski i gotowy dynamit chował po kieszeniach. Kiedy wyciągnął mały kawałek świeczki, który zapalił i przymocował do gałęzi, jednym susem poderwał się i wyprostował, stając obunóż na gałęzi.
– Dlaczego zjedliście mojego kumpla, ścierwa?
Montaignes skierował światło na tamtą kupę morderców, którzy zaczynali się już rozchodzić. Paulo wyciągnął rękę, zapalając laskę od świeczki, po czym powoli uniósł ją, a lont skwierczał mu w ręku.
– Smaczny był mój kumpel, skurwiele? Montaignes i ja skurczyliśmy się maksymalnie jak najbliżej pnia. Objąłem Małą wpół. Zaraz wszystko będzie latać.
– SMAKOWAŁO WAM CHOCIAŻ?!
Pięćdziesiąt krokodyli wyleciało w powietrze jednocześnie, wśród huku, który pozbawił nas słuchu, a wokół nastąpiła prawdziwa ulewa postrzępionych kawałków jaszczurzego mięsa, pochodzących z ciał rozerwanych, rozprutych, posiekanych jednym ogólnym, krótkim i brutalnym uderzeniem.
W kręgu światła widać już było tylko kupę czerwonego i nadpalonego mięsa o obrzydliwych barwach, spowitego w białawe dymy. W dłoni Paula skwierczał już lont następnej laski. Montaignes przesunął latarkę. Stado potworów wycofywało się z miejsca uczty, ich oczy błyszczały w jaskrawym świetle. Dynamit wylądował pośrodku tej grupy.
Wszystko wybuchło; pyski, łapy i kawałki wirowały tuż nad ziemią, lecąc z wielką szybkością. Paulo cisnął trzeci ładunek. Jeden z potworów, wyrzucony do góry siłą eksplozji, przegięty do tyłu, zdawał się przez chwilę nieruchomo wisieć w powietrzu, a z brzucha wypadały mu wnętrzności, czarne i czerwone w świetle latarki.
Paulo zużywał całą swoją amunicję. Chwilami, kiedy na krótko odzyskiwałem słuch w jednym uchu, słyszałem jak ryczał:
– PRZEKLĘTE!… WSZYSTKIE PRZEKLĘTE!
Resztki kęp trawy i garście piachu smagały nam twarze, umazane czymś lepkim i krwią. Montaignes, trzymając latarkę w wyciągniętej na ile się da ręce, dosłownie przykleił się do pnia, szukając osłony, drugą ręką zatykając prawe ucho, podczas gdy do lewego usiłował przycisnąć ramię.
Osłaniałem Małą plecami, z trudem utrzymując równowagę na gałęzi i także starając się chować za pniem drzewa. Paulo przez chwilę pozostawał nieruchomy, rękami zatykając uszy po wyrzuceniu każdej laski; przykucnął na skurczonych kolanach niczym kruk na drzewie, nie troszcząc się o jakąkolwiek osłonę ani o to, czym zostanie obryzgany. Podskakiwał do góry, kiedy rozbrzmiewał huk eksplozji, podnosił ręce z dzikim wzrokiem i ociekając krwią wykrzykiwał przekleństwa, całym jestestwem rozkoszując się kataklizmem.
– PRZEKLĘĘĘĘTEEEEE!
***
Zużył dwanaście lasek, wszystko, czym dysponował, powodując niemal ciągłą eksplozję trwającą kilka minut. Potem zapanowała cisza.
Nasze drzewo wznosiło się pośrodku obszernego pobojowiska. Montaignes był biały jak ściana. Paulo przeszedł tym razem samego siebie. Moje uszy, które przez jakiś czas przepełniał przykry świst, zaczynały stopniowo odzyskiwać dawne właściwości.
Paulo, siedząc na gałęzi z opuszczonymi nogami, zdyszany, śmiał się jak po wielkim wysiłku.
– Gdybyś chciał… studiować wnętrzności krokodyli, doktorze… Możesz zaczynać… Przygotowałem ci… sekcję…
Paznokcie Małej wpiły się w moje ręce. Nasłuchiwała, z oczami rozszerzonymi paniką, po czym wyszeptała:
– Posłuchaj… Och, posłuchaj!
Przez chwilę jeszcze czułem w uszach watę, po czym usłyszałem. Daleko i wszędzie dookoła, od strony brzegu i po bokach, szelesty i szuranie. Już pierwsze powoli wchodziły na teren pobojowiska, gdzie te, które przeżyły, pożerały resztki. Zwabione odgłosami masakry i tonami świeżego mięsa, napływały setkami. Paulo zrezygnowany, spuścił głowę. Poszedł już cały dynamit, a zresztą i tak nigdy by go nie starczyło.
– Mam je w dupie – powtarzał pod nosem. – Mam je w dupie…
Zimne i martwe światło pełni księżyca na nowo ogarnęło okolicę. I zaczęła się prawdziwa noc, długa, przepełniona przerażeniem i odrazą wobec tego, co działo się niżej. Zimny wiatr przenikał nas do kości, drętwieliśmy na naszych gałęziach, a każdy ruch wymagał wytężonej uwagi.
U naszych stóp ludojady kłębiły się setkami, zajęte swoją obrzydliwą ucztą. Montaignes zgasił latarkę, która zaczynała już słabnąć. Zresztą nie chcieliśmy nic widzieć. I tak słyszeliśmy żucie, płynne odgłosy miażdżonego mięsa i trzask łamanych kości, dobiegające ze środka orgii… Dochodził nas wstrętny odór błota i mięsa, który wkrótce stał się nie do zniesienia. Oddychaliśmy ustami. Paulo po prostu zatkał sobie nos.
Gałąź boleśnie wbiła mi się w ciało. Ramię, którym otaczałem drzemiącą, otępiałą Małą, miałem sztywne i obolałe. Biedaczka, ciągle jeszcze otrzymywała ciosy. Musiałem być stuknięty, że ją tu przyprowadziłem!
Montaignes zdjął opaskę i starał się czymś zająć.
– Chcesz pospać? Może cię trzymać? – zaproponowałem.
– Nie. Kiedy tylko zamykam oczy, lepiej słyszę i chce mi się rzygać. Co będzie dalej?
– O świcie! – wtrącił Paulo. – To się skończy o świcie. Będą chciały poleżeć na słońcu. Znajdziemy sposób, by dostać się do pirogi i zwiać stąd.
– Tak – potwierdził Montaignes. – Odejdziemy nie patrząc na boki.
– Która może być godzina?
– Nie wiem. Trzecia? W każdym razie środek nocy, do świtu jeszcze daleko. O rany, ale mnie boli dupa!
Minuty płynęły jedna za drugą, każda bardziej uciążliwa dla mięśni i nerwów. Roznosiła mnie chęć ruszenia się, biegania, skakania, rzucenia się na te potwory, wyrąbania sobie drogi maczetą, może w połowie drogi zostałbym złapany i zjedzony żywcem, ale móc się wreszcie ruszyć! Samo niebezpieczeństwo nie zatrzymałoby mnie. Ale mroziła mnie myśl o jatce tam, na dole, i o żarłocznym mlaskaniu tych skurwieli. Skończyć wśród nich? Nad tym trzeba było się zastanowić. Mogłem przynajmniej wytrzymać do świtu. Wówczas, jeśli sprawy się nie ułożą, coś wymyślę, żeby dotrzeć do pirogi.
Читать дальше