– Palma nie jest tutejsza, pere – wyjaśnił swoim gburowatym tonem – nie rosłaby należycie. Mróz by ją zwarzył.
Po ojcowsku klepnąłem go w ramię.
– Nie ma zmartwienia, mon fils. – Ich powrót do owczarni poprawił mi nastrój, przeto jestem dobroduszny, pobłażliwy. – Nie ma zmartwienia.
Caroline Clairmont podaje mi dłoń w rękawiczce.
– Urocze nabożeństwo – mówi ciepło.
– Takie urocze nabożeństwo – jak echo powtarza Georges jej słowa.
Luc stoi przy niej nadąsany. Za nimi stoją oboje Drou z synem w marynarskim kołnierzyku. Nie widzę Muscata wśród odchodzących, a na pewno gdzieś tam jest.
Caroline Clairmont uśmiecha się do mnie figlarnie.
– Wygląda na to, że nam się udało – mówi z zadowoleniem. – Mamy petycję, ponad sto podpisów…
– Festiwal czekolady – przerywam jej szeptem, niezadowolony. To zbyt publiczne miejsce, aby o tym rozmawiać. Ona tego nie pojmuje.
– Oczywiście! – wykrzykuje głośno. – Rozdałyśmy dwieście ulotek. Zebrałyśmy podpisy połowy ludzi w Lan-squenet. Byłyśmy w każdym domu… – milknie i poprawia się skrupulatnie – no, prawie w każdym. – Uśmiecha się głupio. – Oczywiście z kilkoma wyjątkami.
– Tak – mówię lodowato. – Może moglibyśmy porozmawiać o tym kiedy indziej.
Widzę, że pojęła. Zdenerwowała się.
– Oczywiście.
Jednak zrobiła swoje. Skutek jest widoczny. W sklepie z czekoladą prawie pusto w tych dniach. Dezaprobata komitetu mieszkańców tak samo jak milcząca dezaprobata Kościoła to niebłaha sprawa w tej zamkniętej społeczności. Kupowanie tam, szastanie i obżeranie pod okiem dezaprobujących wymaga większej odwagi, mocniejszego ducha rewolty, niż ta Rocher moim parafianom przypisuje. Ostatecznie jak długo ona tu mieszka? Błądzące jagnię wraca do owczarni, mon pere. Instynktownie. Ona jest dla nich chwilową rozrywką, niczym więcej. I w końcu oni zawsze wracają do zagrody. Nie oszukuję się, że sprowadza ich z powrotem głęboka skrucha czy przeobrażenie duchowe – owce nigdy nie były wielkimi myślicielami – wiem tylko, że instynkty zakorzenione w nich od kołyski są zdrowe. Same nogi niosą ich, gdzie trzeba, nawet gdy umysły zbłądziły. Dziś czuję przypływ miłości do nich, do mojej trzódki, moich ludzi. Chcę ściskać im prawice, dotykać ich, takich ciepłych, takich głupich, napawać się ich bojaźnią i ufnością.
Czy o to się modliłem, mon pere? Czy to jest ta lekcja, której miałem się nauczyć? Wzrokiem szukam w tłumie Muscata. On zawsze jest na niedzielnej mszy, na pewno by nie opuścił nabożeństwa. A przecież gdy kościół pustoszeje, nadal go nie widzę. Nie przypominam sobie, czy był u komunii. I chybaby nie wyszedł, nie zamieniając paru słów ze mną. Może jeszcze czeka w kościele, mówię sobie. Ogromnie jest przejęty odejściem żony. Może potrzebuje dalszego przewodnictwa.
Zmniejsza się stos palemek u mojego boku. Każdą zanurzam w wodzie święconej, szepczę błogosławieństwo, dotykam ręki. Luc Clairmont z gniewnym pomrukiem cofa się przed moim dotknięciem. Jego matka protestuje słabo, przeprasza mnie głupim uśmiechem nad pochylonymi głowami. Nadal nie widzę Muscata. Patrzę w głąb kościoła, lecz poza kilkorgiem starszych ludzi, jeszcze klęczących przed ołtarzem, nie ma nikogo. Święty Franciszek stoi przy drzwiach, otoczony gipsowymi gołębiami, niedorzecznie jak na świętego wesoły, jego rozpromienione oblicze wydaje się raczej twarzą wariata albo pijanego. Z irytacją myślę o owym kimś, kto postawił tę figurę tak blisko wejścia. Uważam, że mój imiennik powinien być dostojniejszy, mieć więcej godności. A tymczasem ta toporna figura wydaje się kpić ze mnie: jedna ręka wyciągnięta w niewyraźnym błogosławieństwie, drugą bierze gipsowego ptaka pod okrągły brzuch, jak gdyby marząc o gołębiu w cieście. Usiłuję przypomnieć sobie, czy ten święty stał tu przy drzwiach, przed laty. Nie pamiętasz, mon pereł Może potem go tu przesunęli jacyś zawistni, którzy chcą kpić ze mnie. Święty Hieronim, pod którego wezwaniem ten kościół został zbudowany, nie stoi na tak poczesnym miejscu, w swojej ciemnej wnęce jest na tle sczerniałego obrazu olejnego prawie niewidoczny – ten stary posąg z marmuru jest nikotynowożółty od dymu tysiąca świec. Natomiast święty Franciszek pomimo wilgoci gipsu pozostaje biały jak pieczarka, wydając się przy tym beztrosko nieświadom milczącej dezaprobaty swego świętego kolegi. Notuję w pamięci, że trzeba przenieść tę figurę w jakieś odpowiedniejsze miejsce możliwie jak najszybciej.
Muscata wciąż nie ma w kościele. Sprawdzam na cmentarzu, wciąż jeszcze myśląc, że on gdzieś czeka na mnie, ale tam go nie ma. Może jest chory, mówię sobie. Tylko ciężka choroba przeszkodziłaby tak sumiennemu praktykującemu nie być na mszy w Niedzielę Palmową. Przebieram się w codzienną sutannę, zostawiam szaty liturgiczne w zakrystii. Kielich mszalny i tacę chowam i zamykam na klucz. W twoich czasach, mon pere, klucz był zbyteczny, ale w tych obecnych, jakże niepewnych, nie można niczego zostawiać na wierzchu. Włóczędzy i Cyganie – nie mówiąc o niektórych naszych wieśniakach – mogliby perspektywę zdobycia gotówki traktować poważniej niż perspektywę potępienia wiekuistego.
Idę w kierunku Les Marauds szybkim krokiem. Muscat jest od zeszłego tygodnia niekomunikatywny i widziałem go tylko w przejściu. Źle wygląda, garbi się, twarz ma ziemistą, ponurych pokutnie oczu prawie nie widać pod spuchniętymi powiekami. Niewiele osób przychodzi teraz do jego kawiarni, może on ludzi odstrasza swoim wyglądem i porywczością. Wybrałem się do niego w piątek. W sali było prawie pusto. Podłoga niezamiatana, odkąd Josephine odeszła. Niedopałki papierosów, popielniczki, papierki po cukierkach walały się pod nogami. Puste, brudne szklanki stały wszędzie. Pod szklanym blatem kontuaru zobaczyłem tylko parę kanapek i czerwonawy skręcony kawałek czegoś, może pizzy, oraz plik ulotek Ca-roline przyciśnięty brudnym kuflem. Zalatywało trochę wymiocinami i zgnilizną, lecz przede wszystkim cuchnęło gauloisami.
Muscat był pijany.
– Więc to ksiądz – burknął prawie wojowniczo. – Przyszedł ksiądz mi powiedzieć, że mam znowu nadstawić drugi policzek? – Zaciągnął się głęboko wilgotnym papierosem wetkniętym między zęby. – Powinien ksiądz się cieszyć. Nie zbliżam się do tej krowy od wielu dni.
Potrząsnąłem głową.
– Nie można być zawziętym – powiedziałem.
– We własnym barze mogę być, jaki chcę – wybełkotał agresywnie. – Bo czy to nie mój bar? Baru ksiądz chyba nie da jej na talerzu?
Powiedziałem mu, że rozumiem jego rozżalenie. Jeszcze raz się zaciągnął, po czym zakaszlał mi śmiechem i odorem nieświeżego piwa prosto w twarz.
– To dobrze, mon pere. – Paskudny był jego oddech, gorący jak zwierzęcia. – To bardzo dobrze. oCzywiście, ksiądz rozumie. OCzywiście. Kościół zabrał księdzu jaja, jak ksiądz składał przysięgi. To nic dziwnego, że ksiądz nie chce, bym ja zachował swoje.
– Muscat, jesteś pijany! – huknąłem na niego.
– W sam raz trafione – warknął. – Wszystko ksiądz zauważy, co? – Machnął ręką, w której trzymał papierosa. -Powinna zobaczyć, jaki tu bajzel – powiedział ochryple. -Tylko tego jej brak do szczęścia, teraz kiedy wie, że mnie zrujnowała. – Już miał w oczach łzy pijackiej, wylewnej litości nad sobą. -Wie, że rzuciła nasze małżeństwo ludziom na pośmiewisko… – obrzydliwie beknął, na pół zaszlochał – wie, że złamała moje cholerne serce! -Wytarł nos wierzchem dłoni. – Niech ksiądz nie myśli, że nie wiem, co tam się dzieje – powiedział ciszej. – Co ta dziwka i ci zboczeńcy, jej przyjaciele, robią. Przecież wiem. – Znów podnosił głos, aż rozejrzałem się skrępowany. Nieliczni goście gapili się na niego. Uszczypnąłem go w rękę ostrzegawczo.
Читать дальше