– Nie trać nadziei, Muscat – powiedziałem, walcząc z obrzydzeniem. -W ten sposób jej nie odzyskasz.Pamiętaj, że wiele par małżeńskich miewa momenty zwątpień, a przecież…
Zarechotał.
– Zwątpień? – Znów zarechotał. – Powiem księdzu coś… Dajcie mi pięć minut z nią sam na sam, a ja to jej zwątpienie rozwiążę raz na zawsze. Rżnięciem ją odzyskam na pewno.
Niegodziwy i głupi. Słowa ledwie bełkotał, uśmiechając się jak rekin. Ująłem go za ramiona i powiedziałem dobitnie, przystępnie, z nadzieją, że przynajmniej trochę z mojego pouczenia może do niego dotrze.
– Nie, Muscat – rzekłem, ignorując gapiących się pijaków przy kontuarze. – Masz się zachowywać przyzwoicie, Muscat, masz postępować w myśl przepisowej procedury, jeżeli zechcesz podjąć akcję; najlepiej trzymaj się z daleka od nich obu! Zrozumiałeś? – Zaciskałem ręce na jego ramionach.
Protestował, skomlał sprośności.
– Muscat, ostrzegam cię – powiedziałem. – Tolerowałem wiele twoich uchybień, ale takiego… zastraszania tolerować nie będę. Rozumiesz?
Wybełkotał przeprosiny czy groźbę, nie wiem. W tej chwili myślałem, że mówi: "żałuję", lecz teraz myślę, że równie dobrze mogłoby to być "pożałujesz". Oczy mu lśniły podłością za spękanym szkliwem pijackich niewylanych łez.
Kto ma żałować? I czego?
Idąc szybko do Les Marauds, znów się zastanawiam, czy dobrze rozpoznałem te oznaki. Czy on byłby zdolny popełnić samobójstwo? Może ja w swojej żarliwości, aby nie dopuścić do dalszych awantur, przeoczyłem prawdę, fakt, że ten człowiek jest na samym dnie rozpaczy? Przed zamkniętą Cafe de la Republique, gdy tam dochodzę, stoją ludzie, patrzą na jedno okno na piętrze. Wśród tych gapiów widzę Caro Clairmont, Joline Drou, Duplessisa niedużego i trzymającego się godnie w odwiecznym pilśniowym kapeluszu i z psem na smyczy rozbrykanym u jego nóg. Z okna słychać jakiś hałas to głośniejszy, to chwilami prawie słowa, zdania, krzyk…
– Pere. – Caro jest zdyszana i zarumieniona. Wygląda trochę jak te wiecznie zachłyśnięte i wielkookie piękności w pewnych połyskliwych magazynach z najwyższej półki w kiosku, o których gdy tylko pomyślę, zaraz się rumienię.
– Co się dzieje? – pytam szorstko. – Muscat?
– To Josephine – mówi Caro podniecona. – Dopadł ją tam w pokoju na górze, więc ona wrzeszczy.
W tej samej chwili hałas z okna się wzmaga – połączone krzyki, złorzeczenia wniebogłosy, łoskot rozbijających się pocisków. Grad szczątków pada na kocie łby. I nagle rozlega się dość mocny, by szkło pękło, kobiecy pisk, chyba nie strachu, tylko dzikiej wściekłości, po czym prawie zaraz wybucha jeszcze jeden domowy szrapnel. I lecą książki, gałgany, płyty, kasety, bibeloty – cała doczesna artyleria domowego konfliktu.
Wołam w górę w kierunku okna.
– Muscat! Słyszysz mnie? Muscat!
Pusta klatka kanarka wylatuje w powietrze.
– Muscat!
Nie ma odpowiedzi. Wydaje się, że tych dwoje przeciwników to nie ludzie, tylko jakiś troll, jakaś harpia, aż robi mi się nieswojo, jak gdyby świat się osunął jeszcze głębiej, jeszcze trochę dalej w owo półkole mroków, które oddziela nas od światłości. Gdyby otworzyły się drzwi kawiarni, co mógłbym zobaczyć?
Na jedną straszną sekundę wraca wspomnienie. Mam znowu trzynaście lat, otwieram drzwi starej przybudówki kościelnej, jeszcze dziś zwanej przez niektórych starą kancelarią. Z półmrocznego kościoła przechodzę w głębszy cień. Idąc prawie bezszelestnie po gładkiej posadzce, słyszę dziwny łomot i jęki jakiegoś niewidocznego potwora. Otwieram te drzwi – serce mi wali w gardle, pięści mam zaciśnięte, oczy szeroko otwarte i widzę na podłodze przede mną bladą wygiętą w łuk bestię, jej proporcje prawie mi znane, ale cudacznie podwójne, dwie twarze uniesione ku mnie, ich zastygły wyraz konsternacji, grozj i furii…
Maman! Pere!
Śmieszne, ja wiem. To jest wspomnienie bez związku. A przecież patrząc teraz na rozgorączkowanie Caro Clairmont, zastanawiam się, czy ona również odczuwa ten erotyczny, ćmiący w brzuchu dreszcz bezprawia, taki dreszcz jak w momencie władzy, gdy zapałka się zapala, gdy butelka z benzyną spada i już jest ogień…
To tylko twoja zdrada, mon pere, sprawiła, że krew mi się w żyłach ścięła i skóra na skroniach napięła się jak na bębnie. O grzechu, o grzechach cielesnych wiedziałem, lecz wydawały mi się tylko jakąś abstrakcją, nie mniej obrzydliwą niż spółkowanie ze zwierzętami. Fakt, że w grzechu cielesnym można znajdować rozkosz, był dla mnie prawie niepojęty. Aczkolwiek ty z moją matką wypracowywałeś rozkosz w ów mechaniczny sposób jak dwa tłoki, oboje naoliwieni sobą, rozgrzani, rozpromienieni, niezupełnie nadzy, lecz tym bardziej sprośni w rozchełstanej bluzce, zmiętej spódnicy, podciągniętej sutannie… Nie, to nie cielesność tak mnie oburzyła, na tę scenę patrzyłem po prostu z zimną, obojętną odrazą. Oburzył mnie straszliwie fakt, że ja się naraziłem dla ciebie, mon pere, zaledwie dwa tygodnie przedtem, naraziłem swoją duszę dla ciebie – tą butelką benzyny śliską w mojej dłoni, tym dreszczem prawowitej władzy, westchnieniem zachwytu, gdy butelka przeleciała w powietrzu i uderzając o pokład nędznej łodzi mieszkalnej buchnęła jasną falą płomieni głodnych, trzaskających, trzask, trzask, trzask na suchym brezencie, krrkrr na spękanym suchym drewnie, i liżących lubieżnie wesoło… Podejrzewano podpalenie, mon pere, lecz nigdy ludziom by na myśl nie przyszło, że mógłby to zrobić grzeczny, spokojny chłopiec Reynaudów, no przecież nie Francis, który śpiewał w kościelnym chórze i siedział taki blady i skupiony w czasie twoich kazań. Nie ten blady, młodziutki Francis, który nigdy nawet nie rozbił szyby. Muscat, niewykluczone. Stary Muscat i jego syn, chuligan, możliwe. Przez jakiś czas odnoszono się do nich chłodno, były nieżyczliwe domysły i ostatecznie brakowało dowodów. Wśród ofiar pożaru nie było nikogo z naszych. I kto by dopatrywał się związku pomiędzy tym pożarem a zmianą w życiu Reynaudów, separacją rodziców, wysłaniem syna na północ do ekskluzywnej szkoły… Ja to zrobiłem dla ciebie, mon pere, z miłości do ciebie. Te płomienie na mieliźnie, blaski na tle brązowego nocnego nieba, Cyganie uciekają, wrzeszczą, wdrapują się na spieczone słońcem brzegi wyschniętej Tannes, niektórzy usiłują beznadziejnie wyciągać muł z jej koryta kilkoma pozostałymi kubłami, aby ugasić pożar. Ja wtedy czekałem w krzakach, w ustach mi zasychało, gorąca radość rozgrzewała mi brzuch.
Skąd miałem wiedzieć, że w tej mieszkalnej łodzi śpią jacyś, mówiłem sobie. Pijani. Spali tak mocno, że nawet ogień ich nie obudził. Śnili mi się później zwęgleni, spleceni ze sobą, stopieni jak idealni kochankowie… Przez długie miesiące krzyczałem w nocy, widząc te ręce wyciągające się błagalnie do mnie, słysząc głosy – szept popiołów – wymawiające moje imię zbielałymi wargami.
Wszelako, ty mon pere, udzieliłeś mi rozgrzeszenia. Tylko jeden pijak i jego ladacznica, powiedziałeś mi, nic niewarte wraki na brudnej rzece. Dwadzieścia Ojczenasz i tyleż Zdrowasiek zapłaciły za ich życie. Złodzieje profanujący nasz kościół, obrażający naszego księdza nie zasługiwali na nic więcej. A ja, młody chłopiec, mam piękną przyszłość przed sobą i kochających rodziców, którzy by się zasmucili, którzy by byli strasznie nieszczęśliwi, gdyby wiedzieli… Poza tym, powiedziałeś przekonująco, to może był przypadek. Nigdy nic nie wiadomo, powiedziałeś. Bóg może właśnie tak pokierował.
Читать дальше