– Ale on jest prawdziwym dżentelmenem, co?
– Wiesz mała, ja nie chcę cię obrażać, ale…
– Co, ale!
– No wiesz, ty pochodzisz z małego miasteczka. Ja już pracowałem w pięćdziesięciu różnych miejscach, może nawet stu. Nigdzie nie chciałem zagrzać miejsca zbyt długo. To, co chcę ci powiedzieć, to tylko to, że w tych biurach, w całej Ameryce, urzędasy wymyślają sobie takie gierki i zabawy. I to wszystko z nudy, bo nie wiedzą co mają ze sobą zrobić, kombinują sobie, ogryzając paznokcie, takie różne podchody pod samice, nazywające się „biurowymi romansami”. W większości przypadków nie oznacza to nic innego, jak tylko zabijanie czasu pracy. Może, czasami, uda się takiemu jednemu czy drugiemu przewalić na biurko koleżankę z pracy – ale to i tak nie jest niczym więcej jak zapełnianiem czasu w godzinach służbowych. Tak samo jak wolny od pracy czas spędzony przy telewizorze czy graniu w kręgle, przy piciu piwa na sylwestrowym party. Ty musisz wreszcie pojąć, że to nic nie znaczy. Jeśli to pokapujesz, to te wszystkie incydenty nie będą więcej rozpalały twojej fantazji i nie pozostawią żadnych spustoszeń. Czy ty to rozumiesz?
– Ja myślę, że pan Patisian jest uczciwym człowiekiem.
– No, uważaj, bo nadziejesz się na tę jego czerwoną szpilkę od krawata i nie zapominaj, że ja tu jeszcze jestem. Lepiej nie chodź korytarzami, po których łażą te oślizłe jak węgorze typki. Oni są fałszywi, tak jak fałszywe są studolarówki.
– On nie jest fałszywy. On jest dżentelmenem. Prawdziwym dżentelmenem. Chciałabym, żebyś i ty był taki.
Nie miałem już ochoty na takie rozmowy. Usiadłem na łóżku z tabelą w ręku i zacząłem się uczyć Babcock Boulevard na pamięć.
Dzieliło się go na sekcje o numerach 14, 39, 51, 62.
Ale by się śmieli, gdybym oblał ten egzamin.
No i wreszcie wolny dzień. Wiecie, co zrobiłem! Wstałem wcześnie, przed powrotem Joyce do domu i poszedłem do sklepu, żeby coś kupić do zjedzenia… i chyba coś mi odbiło. Zamiast kupić piękne czerwone steki czy nawet kurczaki do upieczenia, wpadłem na pomysł, żeby przyrządzić coś niezwykłego. Poszedłem więc tam, gdzie sprzedawano wszystko, co najbardziej orientalne i egzotyczne. Napakowałem w koszyk ośmiornice, morskie węże, ślimaki, kraby i morszczynę. Człowiek obsługujący kasę spojrzał na mnie dość szczególnie i wolno zaczął dodawać.
Kiedy Joyce wieczorem wróciła do domu, wszystko było już na stole, przybrane i odświętne. Ugotowana morszczyna z krabami, cała fura złocistych, w maśle upieczonych ślimaków.
– To wszystko jest na twoją cześć – powiedziałem. Sam kupiłem, sam ugotowałem, sam przyrządziłem… żeby uczcić naszą miłość!
– A co tu leżą takie małe kupki? – zapytała.
– Ślimaki!
– Ślimaki!
– Tak, nie wiedziałaś, że od stuleci ci wielcy smakosze na Wschodzie rozkoszowali się takimi przysmakami. Radości jedzenia im nie brakowało, więc nam też jej dzisiaj nie może brakować. Te ślimaki są upieczone na maśle.
Joyce podeszła do stołu i ostrożnie usiadła.
Chwyciłem kilka ślimaków, wydłubałem, co było do wydłubania i wrzuciłem smakowite mięsko na język.
– To jest wspaniałe, baby, SPRÓBUJ CHOCIAŻ JEDNEGO!
Joyce wyskrobała jednego z muszli i wsadziła w usta, nie przestając gapić się na pozostałe leżące w złocistym tłuszczu i pachnące przyprawami. Ja w tym czasie miałem już pełne usta niezwykle smakowitej i kruchej morszczyny.
– Dobre, nie?
Wolno i długo przeżuwała tego pierwszego ślimaka.
– Na złoto upieczone w maśle.
Chwyciłem palcami parę krabów i położyłem je na język.
– To są już setki lat tradycji, ta kuchnia ma już swoją historię. A teraz właśnie my jej kosztujemy. Jest niezwykła i bardzo smaczna!
Wreszcie przełknęła tego ślimaka. Pierwszego. Teraz grzebała w talerzu i się im przyglądała.
– To jest okropne! Okropne! One mają takie małe, skulone otwory odbytowe! Takie śmieszne małe tyłki!
– Baby, a co jest w tym takiego okropnego, co? Przycisnęła serwetkę do ust, wstała i wybiegła do łazienki. Wymiotowała, a ja z kuchni darłem się jak opętany:
– A CO TY MOŻESZ MIEĆ PRZECIWKO TYŁKOM I DUPOM! TY MASZ TYŁEK, I JA GO TEŻ MAM! ŁAZISZ PO TYCH SKLEPACH I KUPUJESZ STEKI, ONE TEŻ KIEDYŚ MIAŁY DUPY I TO JAKIE! TE DUPIASTE STWORZENIA POKRYWAJĄ CAŁY GLOB! NIE JEST KŁAMSTWEM NAWET I TO, ŻE I DRZEWA MAJĄ DUPY! MAJĄ! TYLKO MY ICH NIE POTRAFIMY ODNALEŹĆ! JESIEŃ BYŁABY NAJLEPSZĄ PORĄ, BO WTEDY GUBIĄ ONE LIŚCIE! TWÓJ TYŁEK, MOJA DUPA, CAŁY ŚWIAT SKŁADA SIĘ TYLKO Z TAKICH UDUPIONYCH I Z TYŁKAMI!!! PREZYDENT TEŻ MA TYŁEK I ŚMIECIARZ TEŻ! SĘDZIA I MORDERCA TEŻ MUSZĄ MIEĆ PO JEDNYM… NAWET TEN Z CZERWONĄ SZPILKĄ DO KRAWATA TEŻ MA, A JAKŻE!!!
– Zaniknij się! Zamknij się wreszcie!!!
Wymiotowała dalej. Była nieodpartym produktem małomiasteczkowej mentalności. Otworzyłem butelkę sake… i przełknąłem parę artyleryjskich łyków.
Tydzień później, bo znowu udało mi się mieć wolny dzień, leżałem po podwójnym numerze przy tyłku Joyce i starałem się zasnąć. Ona spała już dawno. Zupełnie nagle rozległ się dzwonek u drzwi, wstałem, żeby je otworzyć. Przed drzwiami stał niewielkiego wzrostu mężczyzna w krawacie. Wręczył mi kopertę i poszedł sobie.
Była to sądowa informacja o rozpoczęciu przewodu rozwodowego. Moje miliony, tym razem zdecydowanie i ostatecznie, oddalały się ode mnie. Nie powodowało to mojego smutku czy żalu – bo tak naprawdę nigdy na nie nie liczyłem.
Obudziłem Joyce.
– Co się stało? Czy nie mógłbyś mnie obudzić o rozsądniejszej porze dnia?
Pokazałem jej pismo.
– Bardzo jest mi przykro, Hank!
– Nic się takiego nie stało, ale powinnaś mnie chociaż o tym uprzedzić. Nie wyrażałbym żadnego sprzeciwu. Właśnie skończyliśmy seksualną ekwilibrystykę, powtórzyliśmy ją także skutecznie, pośmieliśmy się… pocieszyliśmy się sobą. Jednak ja tego nie potrafię pojąć – ty wyczyniałaś te numery ze mną, wiedząc że występujesz o rozwód? Nawet, gdybym miał skończyć sto lat, nie pojmę was, kobiet, chyba już nigdy!!!
– To nie jest skomplikowane. Wystąpiłam o rozwód po naszej ostatniej kłótni. Pomyślałam sobie, że jeśli będę jeszcze czekać, to znowu pogodzimy się i nigdy tego nie zrobię.
– Okay, baby. Podziwiam was, te wszystkie tak piekielnie szczere kobiety. Czy to aby nie ten z czerwoną szpilką przy krawacie?
– To jest ten – z tą czerwoną szpilką do krawata.
Zaśmiałem się. Ale nie był to śmiech ani wesoły, ani przyjemny, ani radosny. Przyznaję to. Ale nie stać mnie było na inną reakcję.
– Wiem, to wiem, że jeden samiec może łatwo krytykować innego samca, ale ty będziesz miała z nim niemałe kłopoty i zmartwienia. Życzę tobie szczęścia, mała! I jak to już dawno wiesz, dużo było w tobie tego, co naprawdę bardzo kochałem. I nie były to wyłącznie twoje pieniądze.
Zaczęło się na dobre. Szlochanie, łzy, okrzyki duszone poduszką, histeria na brzuchu, histeria na plecach, całe ciało w drgawkach, tylko drgające kończyny górne albo dolne, albo wszystkie naraz. Nie była przecież nikim więcej, jak tylko dziewczyną z małego miasteczka, do tego rozpieszczoną, do tego zagubioną, i w świecie, i w sobie. Leżała na łóżku płacząc, w spazmach i w hektolitrach łez. Taki mały teatr. Okropne i okrutne. Kołdra zsunęła się na podłogę, ja siedziałem gapiąc się w jej białe plecy, jej łopatki wystawały, jakby chciały przemienić się w skrzydła, przebijając skórę. Niewielkie, kościste łopatki.
Читать дальше