– To jest tak, mamusiu, że te stworki paplają, plotą, bajdurzą, bredzą i ględzą całymi dniami, nigdy nie zmęczone, a ja ciągle czekam, że one wreszcie coś do mnie powiedzą, ale one tego nie chcą, a ja nie mogę spać, bo muszę wsłuchiwać się w ten idiotyczny dialog takiego duetu.
– No to małe baby, jeśli nie możesz usnąć, to je wynieś stąd.
– Wynieść je, mamulku?
– Tak, wynieść.
– Dobrze, mamuśka!
Pocałowała mnie w czoło i ostro zarzucając biodrami zbiegła schodami na dół, żeby już wkrótce zamienić się w przedstawiciela prawa i porządku. Gliny i polipy! A ona jedna z nich!
Rzuciłem się do łóżka, próbowałem zasnąć. Ale one nawijały i nawijały. Każdy najmniejszy muskuł w nogach i rękach pełen był bólu i cierpienia. Wszystko jedno, czy leżałem na prawym boku, czy na lewym, na plecach. Drogą usilnych prób i błędów stwierdziłem, że ból stawał się najmniej dokuczliwy, kiedy leżałem na brzuchu. Ale było to piekielnie niewygodne. Wytrzymywałem na nim nie dłużej niż dwie do trzech minut. Kotłowałem się na tym wyrze raz tak, raz inaczej, klnąc, krzycząc, śmiejąc się rozpaczliwie. Przyznawałem sam sobie, że cała ta moja sytuacja była w najwyższym stopniu niebywale śmieszna. A te nawijały, jakby nigdy nic. Załatwiały mnie, jak tylko chciały. Bo co one mogły w swojej klatce wiedzieć o mękach zjebanego pracą człowieka? Same pióra i nic więcej. Mózg tak duży, jak główka szpilki.
Kompletnie zmachany i odmóżdżony wstałem z łóżka, poszedłem do kuchni, napełniłem szklankę wodą i wylałem im to wszystko na łby.
– Pierdolone ptactwo – obrzuciłem je jeszcze przekleństwami.
Popatrzyły na mnie smętnie spod tych swoich piór. Ale milczały! Cisza! Terapia wodna zawsze odnosi skutek. Ci wszyscy lekarze rozwalonych ludzkich dusz wiedzą, co czynią!
A potem ta zielona z żółtą plamą skubnęła się we własną pierś, spojrzała na mnie i zaczęła nawijać do tej czerwonej z zieloną plamą. Wszystko zaczęło się od początku.
Usiadłem na brzegu łóżka i wsłuchiwałem się w ten trajkot nocny i wtedy nadbiegł Picasso i ugryzł mnie w stopę.
No – to teraz miałem już tego wszystkiego naprawdę dosyć. Chwyciłem klatkę i wyniosłem ją na zewnątrz. Picasso podążał za mną. Dziesięć tysięcy much spokojnie uniosło się do góry. Postawiłem klatkę na ziemi, otworzyłem ją i usiadłem na schodach.
Ptaki jak zamurowane siedziały wpatrzone w otwarte drzwi klatki. Niczego nie kapowały i kapowały wszystko. Miałem wrażenie, że dostrzegam, jak te ich małe mózgi nabierały coraz szybszych obrotów. Dostrzegały przed sobą pojemniki z wodą i żarciem, a otwarte drzwi klatki wprawiały je w coraz większe zakłopotanie i bezradność.
Zielony z żółtą plamką ruszył pierwszy. Zeskoczył z drążka i usiadł w otworze drzwiowym. Siedział tak i siedział, kurczowo obejmując łapkami metalowe pręty klatki. Reagował tylko na muchy i ich brzęk. Więcej niż jedną minutę trwało to, żeby podjąć decyzję. I nagle coś zaskoczyło w tej łepetynie. Jego czy jej? Nie odleciał – wystrzelił jak z katapulty pionowo w stronę nieba. Do góry! Prosto jak strzała! Picasso i ja siedzieliśmy dalej i wpatrywaliśmy się w to przedstawienie. Jedno uskrzydlone bydlę już mieliśmy z głowy!
A potem przyszła kolej na czerwonego z zieloną plamką. Ten wahał się dużo dłużej. Nerwowo przemierzał klatkę.
Ciężko mu było podjąć decyzję. Ludzie, ptaki, wszyscy musimy podejmować decyzje. Życie jest jednak kurewsko ciężkie.
A ten czerwony spacerował, spacerował i prawdopodobnie rozmyślał. Żółte promienie słońca, bzyczące muchy, człowiek i pies wpatrzeni w niego i całe niebo nad nami!
To wszystko chyba dla niego za dużo. Wskoczył na drzwiczki klatki, a trzy sekundy później już go nie było. Odleciał.
Picasso i ja wróciliśmy z pustą klatką do domu.
Od wielu już tygodni nie spałem tak spokojnie. Zapomniałem nawet nastawić budzik. Na białym koniu galopowałem przez Brodway w Nowym Jorku. Zostałem właśnie wybrany na burmistrza tego miasta. Podniecenie rozwalało mi majtki. A potem ktoś rzucił we mnie kawałkiem błota… A to Joyce potrząsała moimi ramionami.
– Co się stało z ptakami?
– Pierdołę papugi. Zostałem burmistrzem Nowego Jorku!
– Gdzie są ptaki? Chcę wiedzieć! Nie ma ich w klatce!
– Ptaki? Ptaki? Co za ptaki?
– Obudź się wreszcie do jasnej cholery!
– Miałaś problemy w pracy? Coś kiepsko jesteś nastrojona?
– GDZIE SĄ PTAKI?
– Powiedziałaś, że mogę je wystawić.
– Powiedziałam, że możesz je wystawić w klatce na werandę albo na podwórku, ty mule!
– Muł?
– Tak, ty mule! Czy wypuściłeś ptaki z klatki? Czy naprawdę to chcesz mi powiedzieć?
– Chcę ci powiedzieć to, że na pewno nie zamknęły się w łazience ani że nie schowały się pod łóżkiem!
– Przecież one pozdychają z głodu!
– One mogą łapać robaczki, listki, jeść owoce… i dużo innych rzeczy!
– Tego właśnie nie mogą. Tego nie potrafią. One pozdychają.
– Niech więc zdychają ci, którzy niczego się nie nauczyli – powiedziałem to dość stanowczo i wolno, prawie demonstracyjnie przekręciłem się na drugi bok. Zasnąłem. Niewyraźnie dochodziły mnie tylko jakieś głosy z kuchni, jej przekleństwa, spadające na podłogę łyżki i przykrywki. Na szczęście Picasso leżał na łóżku przy mnie. Mogłem go więc ochronić przed długimi, ostrymi i czerwonymi obcasami jego pani. Musiał to już wiedzieć, bo pilnie lizał moją dłoń. I nagle film się urwał.
Ale tylko na krótko. Poczułem jak ktoś dobiera się do mnie. Wolno otworzyłem oczy, a to Joyce, jak oszalała psychopatka wpatrywała się we mnie. Była naga, jej piersi dyndały nad moim nosem, a jej włosy łachotały mnie w podbródek. Pomyślałem więc o jej milionach, wrzuciłem pod siebie… i z całej siły wepchnąłem się w nią.
Nie. Joyce nie była prawdziwą „gliną” czy „polipem” – ona tylko z takimi pracowała. Po powrocie z pracy opowiadała coraz częściej o takim jednym, który nosił czerwoną szpilkę do krawata i miał być „prawdziwym dżentelmenem”.
– Ach, ten to jest naprawdę miły i dobry dla mnie.
Każdego wieczora musiałem coś o nim usłyszeć.
– No, jak się powodzi tej „czerwonej szpilce”?
– Ach, wiesz co – powiedziała. – Wiesz, co się dzisiaj stało?
– No nie wiem, dlatego pytam.
– Ach, on jest naprawdę prawdziwym dżentelmenem!
– To pięknie, to pięknie. A co się stało?
– Wiesz, on już tyle przeżył!
– Ty i ja też mamy już sporo za sobą!
– Umarła jego żona. Twoja jeszcze żyje, wiesz?
– Moja nie umarła i prędko mi tego nie zrobi!
– Nie bądź taki dowcipny! Powiedziałam tylko, że jego żona umarła i kosztowało go to piętnaście tysięcy dolarów – rachunki lekarzy i firm pogrzebowych.
– No i co?
– Schodziłam właśnie korytarzem na dół, kiedy on nadchodził z przeciwnego kierunku. Spotkaliśmy się. On popatrzył na mnie i powiedział z tym swoim tureckim akcentem: „Ahhha, ale pani jest śliczna!” I wiesz, co on zrobił?
– No nie wiem, maleńka. Ale ty mi to powiesz?
– On pocałował mnie w czoło, lekko, lekko, delikatnie. I poszedł sobie dalej!
– To teraz ja ci coś powiem, mała. On oglądał za dużo filmów.
– A skąd ty wiesz?
– Jak to skąd?
– Bo on jest właścicielem samochodowego kina. Po skończonej pracy w biurze obsługuje projektor filmowy!
– Niczemu się więc już nie dziwię.
Читать дальше