Jedną nogę trzeba było postawić na krawędzi wózka, a drugą gdzie tylko się dało. Rozmowy były zabronione. Dwie krótkie dziesięciominutowe przerwy w ciągu ośmiogodzinnego dnia pracy. Dokładnie zapisywano czas wejścia do toalety i wyjścia z niej. Zostawało się w niej dłużej niż trzynaście minut, draka murowana. Kara też.
Ale płacili lepiej niż w sklepie z antykami, Myślałem, że za takie pieniądze można się do wszystkiego przyzwyczaić.
Nigdy mi się to nie udało.
A potem poprowadził nas wartownik do innego oddziału. Zostaliśmy tam dziesięć godzin.
– Zanim zaczniecie, muszę wam zwrócić na coś uwagę – zaczął wartownik. – Poczta znajdująca się w koszu tego rodzaju, co stoi właśnie przed wami, musi być posortowana w ciągu 23 minut. To jest dopuszczalna dolna granica waszej wydajności pracy. A teraz spróbujcie sami, ilu z was posortuje przesyłki w czasie krótszym niż 23 minuty! Uwaga! Start!
– Co on wyprawia, z byka spadł – pomyślałem jako były pracownik z doświadczeniem. Mnie zawody i konkursy zawsze męczyły! Każdy z tych koszyków miał sześćdziesiąt centymetrów długości, ale każdy z nich zawierał różną liczbę przesyłek. Niektóre z nich miały dwa, a nawet trzy razy więcej niż pozostałe.
Nowi koledzy rzucili się na to jak oszołomy. Obawa przed kompromitacją? Tępota umysłu? Wstyd klęski?
Ja nie dałem się zwariować. Z moim doświadczeniem?
– Jeśli skończyliście pierwszy kosz, możecie natychmiast zacząć następny – usłyszałem pełne walorów motywacyjnych słowa wartownika.
A ci wysilali się jakby byli na katordze. Prawie wyrywali sobie kosze z przesyłkami. A ja poczułem w pewnej chwili wzrok wartownika na karku.
– Widzicie, ten człowiek już czegoś dokonał – i wskazał na mnie palcem. – Właśnie kończy już drugi kosz!
A to był ciągle pierwszy, i to dopiero w połowie. Nie wiedziałem, po co i dlaczego on to powiedział. Ta intryga wydawała mi się zbyt prostacka. Po chwili jednak sam musiałem stwierdzić, że taki „komplement,” nawet prostacki, powoduje zwiększenie prędkości pracy rąk. I to własnych rąk! Zaczęły one nawijać jakieś zupełnie diabelskie tempo, a oczy mokre były od łez czy od potu?
O wpół do czwartej nad ranem miałem koniec pracy. Dwanaście godzin harówy non stop. Wtedy nie otrzymywało się ekstra stawek za nadgodziny. Płacono zwykłą stawkę godzinową. O ile dostąpiło się zaszczytu bycia zatrudnionym jako „tymczasowy urzędnik pomocniczy na czas nieokreślony”.
Nastawiłem budzik tak, żebym mógł być o godzinie ósmej rano w antykwariacie.
– No, co jest, Hank? Myśleliśmy, że miałeś wypadek. Wszyscy się już zamartwiali!
– Odchodzę!
– Odchodzisz?
– Tak. A co, chcecie mi może powiedzieć, że trzeba sobie zasłużyć, żeby wolno było zmienić chujową pracę na jeszcze gorszą?
Poszedłem do Freddy'ego. Otrzymałem czek.
Tak więc, znowu wylądowałem w pocztowej służbie publicznej Stanów Zjednoczonych.
I ciągle jeszcze nie opuszczała mnie Joyce, z tymi jej geraniami i milionami po ojcu i dziadku. Bo udawało się mi sprostać jej oczekiwaniom! Joyce i muchy, i geranie!
Pracowałem na nocną zmianę, przez dwanaście godzin, a ta całymi dniami dreptała wokół mnie, grzebała w spodniach, chcąc mnie już wyssać zupełnie ze wszystkiego. Nawet budziłem się z najgłębszego snu, kiedy jej nieostrożna ręka głaskała mnie i pieściła. O żadnej odmowie nie było mowy. Figlowaliśmy więc godzinami, a ona szalała i była szczęśliwa.
Wróciłem pewnego ranka do domu, a ona przemówiła do mnie:
– Hank, tylko nie bądź zły!
Byłem zbyt zmęczony, żeby jeszcze pozwolić sobie na cokolwiek.
– Co jest, baby? spytałem.
– Mamy psa, młodego szczeniaka, przyprowadziłam go do domu!
– Okay. Psy są w porządku. Może być nam z nim bardzo przyjemnie. Gdzie on jest?
– W kuchni. Nazywa się Picasso.
Poszedłem więc do kuchni, żeby przypatrzeć się naszemu nowemu nabytkowi. Chyba nic nie mógł widzieć. Włosy całkowicie zakrywały mu oczy. Przez chwilę przypatrywałem się mu, obserwowałem, jak się porusza. Wziąłem go na ręce. Biedny Picasso!
– Baby, czy ty aby wiesz, co ty narobiłaś?
– Już go nie lubisz, tak?
– Nie powiedziałem, że go nie lubię. Ale ten pies to przygłup! Przytachałaś idiotę, a nie psa!
– A skąd ty możesz wiedzieć?
– Bo mu się bardzo uważnie przyjrzałem!
I właśnie w tym momencie Picasso zaczął sikać. I trwało to dość długo. Picasso był pełen moczu. Długi żółty strumyk przecinał kuchenną podłogę. A kiedy skończył, obejrzał się za siebie i nieruchomo wpatrywał się w to, co właśnie z niego wyciekło.
Chwyciłem go za kark i podniosłem do góry.
– A teraz to wycieraj, pojemniku na szczyny!
Picasso stał się więc jeszcze jednym, dodatkowym problemem. Nawet po dwunastogodzinnej harówce na nocnej zmianie, kiedy to Joyce pieszczotami zmuszała mnie pod geraniami do tego, do czego nie miałem siły i ochoty, to ja właśnie musiałem pamiętać jeszcze o tym biednym zwierzaku.
– Gdzie jest Picasso?
– Ach, do cholery z nim – niecierpliwie odpowiadała wtedy Joyce.
A ja wyłaziłem wtedy z łóżka, z tą sterczącą długą tyką pod brzuchem i udawałem się na poszukiwania psa.
I tylko nic mi już nie, mów, że pies znowu jest na zewnątrz. Mówiłem ci już tyle razy, że nie powinnaś wypuszczać go na podwórko.
I lazłem na podwórko, nagi, zbyt zmęczony, żeby się ubrać. A on położył się pod jakimś wyłomem w ścianie domu. Leżał tam, ten biedny Picasso, a pięćset much nad nim, a parę milionów na nim. Rzuciłem się biegiem w jego stronę, tyczka pod brzuchem, mimo że już dawno mniejsza, waliła mnie po miednicy, ale pędziłem dalej, przeklinając te wstrętne muchy. Siedziały mu w oczach, we włosach, w uszach, na siusiaku, w pysku… wszędzie. A on spokojnie leżał i uśmiechał się do mnie. Uśmiechał się do mnie, a muchy wżerały mu się w ciało. I ciągle jeszcze uśmiechał się. Może wiedział więcej niż my wszyscy razem do kupy? Wziąłem go na ręce i wniosłem do domu.
… the little dog laughed
to see such sport;
And the dish ran away
with the spoon.
– Na miłość Boga, Joyce, jak często muszę ci to powtarzać i powtarzać, i powtarzać.
– To ty zrobiłeś z niego pokojowego stwora. Zapominasz, że nawet taki pokojowy stwór musi czasami wyjść na dwór. Bo to sika i sra też!
– Ale kiedy się już wysikał i wysrał też, mogłabyś wpuścić go do domu. Sam sobie drzwi przecież nie otworzy. Na to jest za głupi. I pamiętaj też, żeby jego odchody zakopywać. No, chyba że chcesz stworzyć muchom raj na ziemi!
I ledwo udało mi się zamknąć oczy, poczułem głaskającą mnie i moje uda rękę Joyce. Ta droga do tych kilkunastu milionów nie była ani lekka, ani łatwa.
Kimając już, siedziałem w fotelu i czekałem na jedzenie. Jak zwykle trwało to dość długo. Wstałem więc, żeby przynieść sobie szklankę wody, a kiedy wchodziłem do kuchni, zobaczyłem, że Picasso liże stopy Joyce. Ponieważ byłem mi bosaka, nie wiedziała, że jestem prawie za jej plecami, Na nogach, jak zwykle, miała buty na bardzo wysokich obcasach. Picasso nie ustawał w okazywaniu jej swoich uczuć, ona zaś patrzyła na niego z małomiasteczkową nienawiścią, zaczynała prawie jarzyć się ze wściekłości. Nagle kopnęła psa gwałtownie w bok, prawie wbijając obcas w skórę. Biedny pies, nie wiedząc, co się dzieje, zaczął skamleć i piszczeć, goniąc za własnym ogonem. Siuśki zaczęły skapywać na podłogę. Stałem przez chwilę z pustą szklanką w dłoni i nie napełniwszy jej już niczym, walnąłem nią w lodówkę na lewo od umywalki. Kawałki szkła rozleciały się we wszystkich kierunkach. Joyce, na szczęście, zakryła sobie twarz rękami. Nie zastanawiając się już nad niczym, chwyciłem psa i wybiegłem z kuchni. Usadowiliśmy się w ogródku. Łagodnie przeczesywałem palcami jego sierść. Popatrzył na mnie, wysunął ostrożnie jęzor i polizał mój nadgarstek. Ogon zaczął wibrować coraz szybciej, myślałem nawet przez chwilę, że może mu nagle odpaść! W tym samym czasie Joyce, na kolanach, zbierała resztki szkła do dużej papierowej torby. Cichutko chlipała, próbując to ukryć przede mną. Odwróciła się nawet do mnie plecami, ale ja i tak wiedziałem, co się dzieje. Drgania jej ramion były aż za jednoznaczne.
Читать дальше