– Co się dziej? – zapiszczała Joyce. – I nie waż się teraz zatrzymać. Dalej! Dalej! Nie wolno ci teraz ustawać!
– Panienko najsłodsza – właśnie na mojej dupie roztrzaskała się glina z twoimi kwiatkami.
– Nie wolno ci teraz ustawać. Nie możesz mi tego zrobić!
– No dobra, już dobra – robię, co mogę!
Wdarłem się w nią głębiej, a nawet udało mi się odnaleźć właściwy rytm ku małżeńskim pożytkom cielesnym.
– Auuu, kurwa! – wrzasnąłem znowu.
– Co jest grane?- Co znowu się stało?
– Kolejna donica rozkwasiła mi tyłek i krzyż, podrapała mi pośladki i stoczyła się na podłogę!
– Pierdolę te kwiaty – skwitowała małżonka. – A ty skoncentruj się może na tym, co teraz robisz!
– Proszę bardzo… proszę bardzo!
Przez cały czas wypełniania obowiązków małżeńskich, donice regularne spadały mi na tyłek i plecy. Czułem się tak, jakbym pierdolił się z kimś w czasie nocnego, dywanowego, zmasowanego bombardowania. Wreszcie nadszedł finał.
– Musimy coś z tymi geraniami zrobić – powiedziałem po paru minutach ciszy i spokoju, zbolały i tu, i tam.
– Nie waż się ich dotknąć!
– Dziewczynko, a dlaczego nie?
– Są rozkoszne, jak się patrzy na nie z dołu – i pełne rozkoszy jak spadają ci na twój tyłek!
– I to ci się tak podoba?
– I to jak!
– Czy tobie nic nie odbiło? Zaśmiała się jak zwykle filuternie. Doniczki z geranium stały się moim wrogiem. Ale do wszystkiego można się jakoś przyzwyczaić.
I wtedy zaczęło się to, że wracałem do domu nieźle wkurzony.
– Co się stało, Hank?
Ilość alkoholu spożywanego każdego wieczoru rosła W diabelnym tempie. Wszystkiemu był winien właściciel, Freddy. Nieustannie gwiżdże te same takty tej samej piosenki. Gwiżdże rano, kiedy przychodzę do pracy, gwiżdże przez cały dzień, nie odczuwając zmęczenia, a wieczorem, na pożegnanie gwiżdże to samo, tylko dwa razy szybciej niż rano. I tak od dwóch tygodni.
– Co to za piosenka?
– Z filmu Osiem dni dookoła świata. Rzygam już tym. I tą piosenką, i tym filmem, którego jeszcze nie oglądałem.
– To szukaj sobie innej pracy.
– Właśnie taki mam zamiar!
– Nie możesz jednak rzucić pracy, zanim nie znajdziesz drugiej. Musimy im przecież udowodnić, gdzie mamy ich szmal!
– No już dobrze – to powiedz mi, gdzie MY MAMY ICH SZMAL! Bo ja myślałem, że najgłębiej w dupie, tylko nie wiedziałem czy w twojej czy w mojej!!!
Spotkałem nieoczekiwane tego ochlajmordę. Znałem go jeszcze z czasów, kiedy byłem z Betty i razem w trójkę dwa razy w tygodniu, regularnie, dokonywaliśmy obchodu wszystkich barów w dzielnicy. Opowiedział mi, że pracuje na poczcie, że ma już etat, i że praca jest łatwa i bardzo przyjemna.
Bez żadnych wątpliwości, było to największe, najbardziej podłe i ohydne kłamstwo i bujda tego stulecia!
Zawsze chciałem się z nim spotkać, ale obawiałem się, że tym razem spotkał już jakiegoś nieudanego cukiernika, który ugarnirował go zestarzałym lukrem. A czy ja musiałem i tego kosztować?
Ano musiałem. Złożyłem więc po raz drugi papiery i podanie o przyjęcie w zwarte szeregi urzędników państwowych, tym razem nie zakreślając rubryki „doręczyciel,” lecz „służby wewnętrzne”.
W tym samym dniu, kiedy wręczono mi zaproszenie na uroczyste złożenie przysięgi nowo przyjętych do służb publicznych, Freddy nagle przestał gwizdać tę upiorną już piosenkę z filmu W osiem dni dookoła świata. Na szczęście nie zrobiło to na mnie żadnego wrażenia. Cieszyłem się na „lekką pracę u Wuja Sama”.
Moje prawie ostatnie zdanie, jakie wypowiedziałem do chlebodawcy brzmiało:
– Mam coś osobistego do załatwienia na mieście, nie będzie więc mnie godzinę albo góra półtorej!
– Okay, Hank.
I tak, jak zmiana jego repertuaru nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia, tak i on nie dowiedział się, którą to godzinę tak naprawdę miałem na myśli.
Dużo nas stało. Cała kupa. 150 i 200 chłopa. Wszyscy wypełniali jakieś piekielnie nudne dodatkowe formularze. A potem, z oczami wlepionymi w narodową flagę, wypowiadaliśmy głośno słowa przysięgi już raz przeze mnie deklamowane.
Po ceremonii, jakiś umundurowany wariat, podszedł do nas i powiedział:
– No i wreszcie macie dobrą pracę. Jeżeli nie będziecie się zbyt oszczędzać, macie zapewniony chleb do końca waszych dni.
Trochę przesadził. W więzieniu ma się dużo lepiej. I nie musisz nic robić. Nie trzeba płacić komornego, żadnych rachunków za gaz i elektryczność, żadnych podatków, nic nie wydaje się na żarcie, nie płacisz podatków od samochodów, żadnych kar i odszkodowań, nikt się ciebie nie czepia za parę nic nie wartych promili, nie przegrywa się na wyścigach, konnych, bezpłatne leczenie, a nawet dentysta, przyjaźń i koleżeństwo z równymi sobie, dają nawet msze święte, nie grożą ci żadne choroby weneryczne, no i pogrzeb masz na koszt państwa.
Z tych 150 czy 200 ochotników, po dwunastu latach pracy, odnajdywałeś na poczcie góra dwóch. I tak, jak niektórzy nie nadawali się na taksówkarza czy alfonsa, czy nawet naganiacza, tak bardzo wielu, i kobiety, i mężczyźni nie przetrzymywało rygorów pracy na poczcie. Co jak co, ale to ja już wiem najlepiej.
Rok w rok 200 składało przysięgę. Bezwzględna poczta wypluwała średnio 198. Dwóch pozostawało, ale to za mało, ciągle za mało, żeby Wuj Sam był zadowolony czy nawet szczęśliwy.
Jakiś inny umundurowany, też wariat, oprowadzał nas po budynku. Nasza grupa była tak liczna, że trzeba było podzielić ją na mniejsze. Poruszaliśmy się za pomocą wewnętrznej windy. Pokazywano nam stołówkę, składy i magazyny, i inne mało interesujące rzeczy.
To trwa już wieczność – pomyślałem. Freddy oszaleje, a ja też oszaleję wiedząc, że on już oszalał z mojego powodu!
A potem demonstrowano nam karty do stemplowania. Ustawiliśmy się grzecznie przed zegarem.
– I tak to się odbywa.
Umundurowany zademonstrował nam niezwykle skomplikowaną operację stemplowania kart pracy.
– A teraz każdy sobie spróbuje!
Po dwóch i pół godzinie przyszła kolej i na mnie.
Była to gigantyczna i potężna ceremonia składania przysięgi, w obecności narodowej flagi.
Po dziewięciu czy dziesięciu godzinach pracy, ludzie stawali się ospali i leniwi, i cudem tylko udawało się im chronić głowę przed gwałtownym i bardzo bolesnym „spotkaniem” z zielonkawą metalową kratą wózka rozdzielczego. Sortowaliśmy pocztę według dzielnic. Jeśli adres zawierał numer 28, to trzeba było przesyłkę umieścić w wózku rozdzielczym z takim samym numerem. I proste to, i głupie!
Jakiś czarny chłopak zaczął nagle podskakiwać i wymachiwać ramionami. Typowa i klasyczna walka ze snem, po której zawsze cierpi się na silne zawroty głowy.
– Boże Przenajświętszy, dłużej tego nie wytrzymam! – gardłował.
A był silny i mocny jak byk.
Powtarzać w nieskończoność ciągle te same ruchy – to nie tylko, że bolało, to było morderczo bolesne.
W samym końcu korytarza stał wartownik – taki drugi Stone, z ciągle taką samą miną przylepioną do ryja – spróbujcie kiedyś tego przed lustrem, to wcale nie jest tak łatwo zniekształcić własną twarz, żeby wiedzieć, że cały, bez wyjątku cały świat ma wiedzieć, że ten wartownik czy też właściciel i kreator tej miny uważał i będzie uważać wszystko i wszystkich za nic nie wartą kupę gówna. Kiedyś byli listonoszami albo zasuwali w sortowni, a teraz… Nigdy nie mogłem tego pojąć. Bez wątpienia jednak wartownikami zostawali specjalnie dobierani beznadziejni debile.
Читать дальше