Rozniosło się to wszystko po mieścinie i zobaczyłem, że wytykają mnie już palcami. Postanowiłem się więc maskować i zmienić fryzurę. Tylko to mogło mnie jeszcze uratować. Powiedziałem to Joyce. A ona na to:
– To idź do fryzjera!
– Nie mogę. On już też wie wszystko.
– Co, boisz się ich? – zapytała podejrzanie słodko.
– Ich się nie boję – bizonów się boję!
Sama więc obcięła mi włosy.
I jak zwykłe do dupy.
Nagle Joyce zachciało się wracać do domu. Przy wszystkich nieprzyjemnych stronach pobytu tutaj, włączając oczywiście do dupy fryzurę, z którą musiałem ciągle jeszcze paradować polubiłem jakoś to małe miasteczko. Było tu niezwykle spokojnie. Mieliśmy własny dom, Joyce karmiła wyśmienicie. Prawie tylko mięcho. Pachnące, świeże, cudownie chude mięso. Całe góry steków i befsztyków. W tym to ona była dobra. Gotowała lepiej niż wszystkie znane mi do tej pory moje kobiety. A jedzenie uspokaja! Łagodzi napięcia i koi duszę. Ona to też wiedziała. Jucha!
Odwaga powstaje w brzuchu – a wszystko inne to tylko zwątpienie!
Joyce się jednak uparła. I koniec. Do tego jeszcze te nieustanne potyczki z babcią, doprowadzające obie o zwierzęcego wręcz szału.
A ja czułem się coraz lepiej, coraz swobodniej w skórze gangstera polującego na forsę ojca własnej żony! Cha! Cha! Ci wszyscy kuzynowie, trzęsący całym tym pipidówkiem, nagle nabrali do mnie respektu. Tęgo dawali tego dowody! To się jeszcze nikomu nie udało – mówili okoliczni.
Nadszedł dzień Niebieskich Dżinsów. W tym dniu ten, kto nie miał ich na dupie, lądował w jeziorze.
Założyłem więc swój jedyny garnitur, koszulę z krawatem i wyszedłem na główną, jedyną w tym mieście ulicę. Spacerowałem wolno, jak Billy Kid, wolno, w towarzystwie bacznych i skupionych spojrzeń tych wszystkich bubków w niebieskich gaciach na tyłkach, oglądając nieliczne i nudne wystawy i kupując cygara, których i tak przecież nie paliłem.
Nikt się do mnie nie przychromolił, nikt nie odważył się zaszumieć. Miałem wrażenie, że podzieliłem miasto na dwie części, niczym zapałkę. A na nich musiało to zrobić duże wrażenie.
Trochę później natknąłem się na miejscowego lekarza. Lubiłem go. On był zawsze czymś naćpany, wrzucał w siebie jakieś speedy, produkujące permanentny haj! To nie był jednak typowy ćpun. Miał coś takiego w sobie, że od początku naszej znajomości wiedziałem, że zawsze mogę na niego liczyć, na jego pomoc w każdej sprawie.
– Musimy już zmiatać stąd – powiedziałem mu.
– Pan powinien tu zostać – odpowiedział. – Tu się żyje przyjemnie. Poluje się jeszcze lepiej. Ryb w bród. Dobre powietrze. Jest się własnym panem. Całe miasto należy już do pana!
– Co mi po takim mieście, gdzie niebieskie dwurury świętsze są od najświętszych krów!
Dziadek wypisał więc ten wielozerowy czek. Joyce nie wahała się ani sekundy i wsadziła go do tylnej kieszeni spodni. Dla niej to normalka! Wynajęliby mały domek pod miastem. I zaczęło się znowu, to serwowanie umoralniających, dumnych tekstów:
– Musimy zacząć pracować kombinowała Joyce. Musimy im udowodnić, że damy sobie radę bez ich pieniędzy, że ty olewasz ich szmalec.
– Kochana, przecież ty już dawno przestałeś chodzić do żłobka, nie! Każdy kretyn załapie się na jakąś robotę – a co mądrzejsi zdolni są do dobrego życia bez harowania. Nie! Takich się tu nazywa artystami. Ja chcę, jak jeden z nich, czegoś artystycznego dokonać w moim życiu. Z twoją oczywiście pomocą!
To wszystko tylko po niej spłynęło!
Wyjaśniłem więc jej, że znaleźć pracę bez samochodu, to rzecz niemożliwa. Uwiesiła się więc na telefonie, a ojciec natychmiast zrewanżował się kolejnym czekiem. Nawet nie zdążyłem się obejrzeć, a już siedziałem w najnowszym modelu plymoutha odziany w porządny nowy garnitur i pantofle za 40 dolarów. I tak opakowanego wypchnęła mnie z domu, jędza wściekła, nie dając powiedzieć sobie ani jednego słowa… Postanowiłem rozciągnąć całą tę sprawę trochę w czasie…
Pakowacz – to była dla mnie zawsze bardzo duża sprawa. Tym bardziej, że nic innego nie umiałem, niczego się w życiu nie nauczyłem. Tak?! Pakowacz! Robotnik magazynowy! Chłopak do wszystkiego. Specjalista od niczego do specjalnych poruczeń!
Wpadły mi w oko dwie oferty pracy. Odwiedziłem więc obie te firmy. I obie mnie zatrudniły. Wybrałem tę pierwszą, bo w tej drugiej zbyt nachalnie pieniła się gorączkowa zachłanność na pracę, potrzeba tejże. Horror! Stałem więc w sklepie z antykami, przy maszynie drukującej adresy i inne nalepki, łatwe to i proste. Roboty wystarczało na dwie godziny dziennie. Słuchałem więc radia, zbudowałem sobie nawet z odpadowego drewna coś w rodzaju kantoru czy biura, ustawiłem mały stolik, na nim telefon i siedziałem czytając sprawozdania z wyścigów konnych. A kiedy dopadała mnie nuda, szedłem do kafejki przy rogu, i znowu siedziałem, pijąc kawę i jedząc ciastka, zarzucając komplementami kobiecą obsługę lokalu.
Kierowcy samochodów ciężarowych wiedzieli już, że jak mnie nie ma w biurze, to na pewno siedzę w kafejce. Przychodzili więc do niej. Po paru filiżankach wracaliśmy do sklepu, lądowaliśmy jakieś skrzynie, czasami nawet y, lotniczym biletem przewozowym.
Właściciele interesu nie mieli ochoty, żeby mnie zwolnić za opierdalanie się czy też płacić tylko za efektywnie wykonaną pracę. Sprzedawcy też polubili mnie na swój sposób. Kradli wszystko, czego nie dało się ani przyśrubować, ani przybić. Ale ja trzymałem język za zębami. To ich zabawy mnie nie interesowały. Nigdy nie chciałem należeć do klanu małych złodziejaszków. Ja chciałem zdobyć albo cały świat, albo nic.
Dom, gdzie mieszkaliśmy, pełen był zapachu czy fetoru śmierci. Poczułem to już pierwszego dnia, a upewniłem się, Juk zobaczyłem roje much, unoszących się podczas otwierania i zamykania drzwi wejściowych. Zawsze witał mnie dziwny odgłos brzęczenia, szumienia, bzyczenia, wirowania milionów much unoszących się ku górze. Chmury much. Za domem była łąka z wysoką zieloną trawą i tam były ich gniazda lęgowe.
No i tak, Panie Boże, i zapomniałeś zesłać nam chociaż jednego pająka! I to ma być ta twoja niezwykła harmonia gatunków?
I kiedy tak stałem w oczekiwaniu na reakcję Boga, te miliony much zaczęły wracać na ziemię, lądując w trawie, na płocie, w moich włosach, oblepiając mi ramiona i uda. Były więc znowu wszędzie. A jedna z nich, chyba najgorsza piekielnica, ukąsiła mnie boleśnie. Zakląłem, popędziłem do sklepu i kupiłem największy spray przeciwko insektom i wszelkiej gadzinie. Parę godzin trwało polowanie na nie, wydałem im prawdziwą bitwę, bezlitosną i bezpardonową, dziką i bezwzględną – kaszląc i dusząc się, trując się oparami chemii. Skończyłem. Obejrzałem się wokół i zobaczyłem znowu te same milionowe roje tych samych much. Miałem wrażenie, że śmierć jednej z nich powodowała, w boski zaiste sposób, narodziny kilkunastu innych. Zarzuciłem pomysł ich totalnej likwidacji. Bóg znowu był górą!
Nasze małżeńskie łoże oddzielone było od reszty sypialni czymś w rodzaju kolumnady. Na kolumnach i między nimi ustawione były malowniczo doniczki z geranium. W trakcie naszych pierwszych miłosnych wędrówek w nowym wspólnym domu i w nowym wspólnym łożu, zauważyłem, że kolumny dziwnie się trzęsą, wykonując dość zabawne w istocie ruchy wokół własnej osi. Dał się posłyszeć także lekki chrobot.
– Auuu – wrzasnąłem.
Читать дальше