Ten karzeł, w gruncie rzeczy biedny człowiek, musiał mieć jakieś nerwowe kłopoty ze sobą, bo nieobliczalnie nagle przyspieszał, i wtedy zaczynał się trząść na całym ciele, niebezpiecznie tracąc kontrolę nad kierownicą.
Myliły mu się wtedy kierunki jazdy, a ja dziękowałem Bogu, że okoliczne drogi były wyjątkowo rzadko uczęszczane.
Tak. To było jasne. Oni chcieli mnie zabić!
Ten karzeł był ożeniony z niebywale piękną blondynką, a tej pięknej osobie, jak była małolatą, utknęła w cipie butelka Coca – Coli. Musieli więc iść do lekarza, i jak to już jest w takich zadupiach, wszyscy nagle wszystko wiedzieli. Biedną dziewczynę przestano nagle dostrzegać, a karzeł się nad nią ulitował. Jak to karzeł! I w ten sposób wpadła mu w ręce wyjątkowej urody osoba, której by nigdy nie dostał.
Przypaliłem sobie cygaro, poranny prezent od Joyce i huknąłem:
– To mi już wystarczy. Jedziemy z powrotem. I wolno! Nie miałem ochoty stracić znowu wszystkiego przez jakiś tam głupi przypadek. I żeby go jeszcze więcej nie rozczarować, dalej grałem cwaniaka w pogoni za milionami.
– Oczywiście, panie Chinaski. Natychmiast zawracamy.
Podziwiał mnie. Ciągle jeszcze uważał mnie za pędziwiatra i lekkoducha. Kiedy wracaliśmy z takich wypadów, Joyce zawsze pytała: – No, i już wszystko zobaczyłeś?
Coraz więcej i wystarczająco dużo, jeśli nie za dużo!
Powiedziałem to tak, bo chciałem jej dać do zrozumienia, że rodzina próbuje mnie zabić. Nie wiedziałem, czy i ona maczała w tym palce!
A potem zaczęła mnie rozbierać i ciągnąć do łóżka.
– Chwileczkę, baby, właśnie dwie rundy przedpołudniowe mamy za sobą, a nie ma nawet jeszcze drugiej po południu!
Zachichotała tylko i robiła swoje.
Jej ojciec nienawidził mnie całym sercem i duszą. Myślał, że lecę na jego pieniądze. A ja nawet nie chciałem ich oglądać. Nawet powoli miałem już i dosyć tej ich tak niezwykle cennej córki.
Ojca widziałem tylko raz, kiedy to nagle zjawił się o dziesiątej rano w naszej sypialni. Byliśmy oczywiście w łóżku, w trakcie przerwy. Na szczęście przed sekundą oddzwoniliśmy koniec kolejnej rundy.
Popatrzyłem na niego zasłaniając sobie połowę twarzy kołdrą. W milczeniu. No, ale jak długo mogło to tak trwać. Coś nagle złapało mnie w okolicy dołka, i zacząłem robić jakieś miny i grymasy, zapraszając go do tego jeszcze do nas, do łóżka. Z rodziną!
Szczerząc swoje zęby i klnąc wybiegł z pokoju.
No, to teraz już na pewno chwyci się każdej sposobności, żebym mu więcej nie wlazł w drogę.
Dziadek był zupełnie inny. Ciągle pił whisky i słuchał płyt z kowbojskimi piosenkami. Starość zredukowała jego emocje prawie do zera. Nie był mi życzliwy, ale też nie pomiatał mną. Taka sama była i jego żona – może z jednym wyjątkiem, często kłóciła się z Joyce, i to tak zapiekłe, że raz czy nawet dwa razy musiałem stanąć po stronie własnej żony. W ten sposób chyba zaczęła darzyć mnie sympatią, no, prawie sympatią. Dziadkowi sympatia kojarzyła się już tylko z kolejnym wlewem whisky z kolejnej szklanki. Pozostawał zimny i oschły. Wydaje mi się, że należał do grona sprzysiężonych, chcących wyprawić mnie na inny świat.
Zjedliśmy obiad w tym „gościnnym” domu, w którym zastępy służby zginały kark przed nami, wpatrując się intensywnie w ten wyjątkowy zestaw ludzi przemieszczających się z pokoju do pokoju.
Mnie zabijali wzrokiem. A potem wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy przed siebie.
– Widziałeś już kiedyś bizony, Hank? – spytał nagle dziadek.
– Nie, Wally, jeszcze nigdy. Nazywałem go Wally. Wally to było okoliczne przezwisko na tych wszystkich, co to nieustannie musieli być na fleku! Chciałem, żeby zabrzmiało coś swojskiego między nami, coś bliskiego, prawie rodzinnego.
– Mamy tutaj parę.
– Myślałem, że wszystkie zostały już dawno wystrzelane!
– Nie, nie – jakaś setka jeszcze się znajdzie!
– Coś ci nie wierzę, Wally!
– Pokaż mu je dziadku – wcięła się Joyce.
Głupia i durna gęś. Nazwała go dziadkiem – a on nim wcale nie był. Tak mówili okoliczni, niechętni rodzinie mojej żony, mieszkańcy.
– No to jazda!
Jechaliśmy parę minut aż dotarliśmy do pustego, ogrodzonego pastwiska. Teren był pagórkowaty i tak olbrzymi, że wydawało się, że płot nigdzie się nie kończy. Kilometry płotów we wszystkich kierunkach. I nic poza tym! Tylko niska, zielona trawa.
– Nigdzie nie widzę tych bizonów – krzyknąłem.
– Kierunek wiatru jest w porządku – zawyrokował Wally.
– Przeskocz przez ten płot i przejdź się parę metrów. A już niedługo je zobaczysz!
Niczego nie mogłem dostrzec. Chyba uważali mnie za idiotę z miasta, któremu można, należy, wcisnąć kawał ostrego kitu. Przeskoczyłem ten płot i zacząłem maszerować.
– No dobrze, wszystko się zgadza, tylko gdzie są te bizony – wydarłem się.
– Zobaczysz je na pewno, idź tylko przed siebie!
Ale mają ubaw po pachy, myślałem, pierdolone chłopskie poczucie humoru. Odczekają aż oddalę się od nich te parę setek metrów, i pokładając się ze śmiechu odjadą, zostawiając mnie na tym pustkowiu. Proszę bardzo! Mogę wrócić na piechotę! Sam! Mnie to nic nie robi. A jeśli to im coś robi, to ja proszę bardzo!
Coraz szybciej przemierzałem te metry kwadratowe pustkowia, czekając na odgłos odjeżdżającego samochodu. Nic jednak nie dochodziło do moich uszu. Cisza kompletna. Złożyłem ręce w trąbkę, i nawet nie odwracając się w ich stronę, ryknąłem:
I CO JEST Z TYMI BIOZONAMI!!!
Odpowiedź nadeszła, ale z innego kierunku. Nagle usłyszałem pęd racic, walących w ziemię niczym bęben. Trzy sztuki, wielkie, potężne niczym na filmie, wściekle pędziły w moją stronę, na mnie, piekielnie szybko. Chyba trochę za szybko! Jeden z nich już wysforował się na czoło. Nie było żadnej wątpliwości, kogo miały ochotę rozdeptać.
– Aż ty jebana przyrodo – powiedziałem w ich stronę.
I zacząłem uciekać. Płot zniknął za horyzontem. Nie mogłem się już za nim schronić, a najgorsze było to, że nawet nie mogłem już sobie pozwolić na to, żeby obejrzeć się w ich stronę. To mogło kosztować sekundy, nie do odrobienia w tym życiu.
Wydawało mi się, że nie biegnę, lecz lecę, ledwo dotykając trawy, frunę z wytrzeszczonymi oczyma, jakby ten właśnie wytrzeszcz miał przyspieszyć pracę nóg! Jezu – ale ja leciałem! A te potwory były coraz bliżej. Czułem jak wokół mnie trzęsie się ziemia, i za chwilę wbiją mnie w nią parzystokopytne racice – słyszałem za plecami ich oddech, czułem ślinę skapującą im z wywalonego jęzora. Ostatnim wysiłkiem odbiłem się od ziemi i przeskoczyłem płot. Przeskoczyłem?! Przefrunąłem nad nim?! Wylądowałem w jakimś rowie, na plecach, i zanim zamknąłem oczy w oczekiwaniu cudu, ujrzałem ich ogromne łby ubrane w wełniaste turbany, zawisłe nad parkanem, z oczyma wlepionymi w moje oczy.
Samochód skręcał się ze śmiechu – tak, jakby właśnie to było czymś najzabawniejszym, co udało im się kiedykolwiek zobaczyć. A Joyce dusiła się prawie, charkała, przestępowała z nogi na nogę, rechocząc najdonośniej. Bizony przez chwilę pospacerowały sobie jeszcze w okolicy, a potem spokojnie pogalopowały tam, skąd przygalopowały.
Z trudem wykaraskałem się z rowu i wsiadłem do wesołego samochodu.
No, i w ten oto sposób mogłem przyjrzeć się lej waszej chlubie – skonstatowałem spokojnie. – A teraz coś bym się nachlał!
Oczywiście, że ryje nie zamykały się im od śmiechu przez całą powrotną drogę. Ataki śmiechu nadchodziły falami i falami odchodziły. Raz to Wally nawet musiał zatrzymać samochód. Tak się porobiło! Nie mógł utrzymać kierownicy, otworzył drzwiczki i wytoczył się z samochodu, śmiejąc się dalej, skręcając się na asfalcie, a był w dość podeszłym już wieku. Babcia sobie też nie żałowała. Ale Joyce była najgłośniejsza.
Читать дальше