Charles Bukowski
Faktotum
Przełożył Jan Krzysztof Kelus
Tytuł oryginału: Factotum
Copyright © 1975 by Charles Bukowski
Johnowi i Barbarze Martin
Powieściopisarz nie tęskni za widokiem lwa jedzącego trawę. Wie on bowiem, iż jeden i ten sam Bóg stworzył wilka i jagnię, po czym uśmiechnął się, „widząc, że to było dobre”.
André Gide
Przyjechałem do Nowego Orleanu o 5 rano. Padało. Posiedziałem trochę na dworcu autobusowym, ale ludzie działali na mnie tak przygnębiająco, że wziąłem walizkę, wyszedłem na deszcz i ruszyłem przed siebie. Nie wiedziałem, gdzie są domy z pokojami do wynajęcia, gdzie jest dzielnica ubogich.
Moja tekturowa walizka zupełnie się już rozlatywała. Swego czasu była czarna, ale jej czarne obicie zaczęło się łuszczyć, odsłaniając żółtą tekturę. Próbowałem kiedyś temu zaradzić i posmarowałem te żółte łaty czarną pastą do butów. I gdy wędrowałem teraz w tym deszczu, pasta zaczęła się rozpuszczać, a ja nie zauważyłem tego i przekładając walizkę z ręki do ręki, na obu nogawkach porobiłem sobie czarne smugi.
No i dobra. W każdym razie było to jakieś nowe miasto. Może mi się powiedzie.
Deszcz przestał padać i wyszło słońce. Byłem w dzielnicy czarnych. Szedłem wolno przed siebie.
– Hej! Biały menelu!
Postawiłem walizkę na ziemi. Na schodkach ganku siedziała wysoka mulatka i machała w powietrzu nogami. Była całkiem w porządku.
– Sie masz, biały menelu!
Nie odezwałem się ani słowem. Stałem po prostu i patrzyłem na nią.
– Miałbyś ochotę na dupę, biały menelu?
Robiła sobie ze mnie pośmiewisko. Założyła udo na udo i wierzgała stopami w powietrzu. Miała ładne nogi, buciki na wysokich obcasach, wierzgała tymi nogami i śmiała się. Podniosłem walizkę i ruszyłem dróżką w jej stronę. Idąc pod górkę, zauważyłem, że w oknie, na lewo ode mnie, odsunęła się nieznacznie firanka. Zobaczyłem twarz jakiegoś czarnego mężczyzny. Wyglądał jak Jersey Joe Walcott. Zawróciłem więc, zszedłem w dół na chodnik, a gdy oddalałem się ulicą, długo jeszcze słyszałem za sobą jej śmiech.
Pokój znajdował się na pierwszym piętrze, naprzeciw baru. Bar nazywał się „Cafe pod Trapem”. Z pokoju, przez otwarte drzwi baru, widać było jego wnętrze. I twarze siedzących tam ludzi. Niektóre prostackie, niektóre interesujące. Spędzałem noce nie wychodząc z tej mojej klitki, piłem wino, przyglądałem się twarzom w barze i powoli spłukiwałem się z pieniędzy. W dzień odbywałem długie, powolne spacery. Przesiadywałem godzinami gapiąc się na gołębie. Jadłem tylko jeden posiłek dziennie, żeby na dłużej starczyło mi pieniędzy. Znalazłem jakąś kafejkę, brudną co prawda i prowadzoną przez brudnego właściciela, ale za to można było w niej zjeść solidne śniadanie – kaszę, placki, kiełbasę – prawie za darmo.
Pewnego dnia wyszedłem na ulicę i jak zwykle ruszyłem przed siebie. Czułem się szczęśliwy, rozluźniony. Słońce było dokładnie takie jak trzeba. Dobrotliwe. I wielki spokój w powietrzu. W połowie drogi między przecznicami zobaczyłem człowieka stojącego przed wejściem do jakiegoś zakładu. Przeszedłem obok niego.
– Hej, KOLEGO!
Zatrzymałem się.
– Szukasz jakiejś roboty?
Zawróciłem i podszedłem do miejsca, gdzie stał. Zerknąłem mu przez ramię. Z tyłu, za jego plecami, widać było wielkie, mroczne pomieszczenie. Znajdował się w nim długi stół, a po obu jego stronach stali jacyś ludzie. Mężczyźni i kobiety. W rękach mieli młotki i tłukli tymi młotkami leżące przed nimi przedmioty. W panującym mroku ledwie były one widoczne, ale wyglądały na muszle skorupiaków. I śmierdziały jak muszle. Odwróciłem się i ruszyłem dalej ulicą.
Przypomniałem sobie, jak mój ojciec każdego wieczora wracał do domu i opowiadał matce o swojej robocie. Te opowieści zaczynały się, gdy tylko przestąpił próg, ciągnęły przy obiedzie, a kończyły w sypialni, z której krzyczał: „Gaś światło!”. O 8 wieczorem – aby móc odpocząć i w pełni sił przystąpić nazajutrz do roboty. Nie było żadnych innych tematów. Tylko praca.
Trochę dalej, na rogu, zaczepił mnie jakiś inny człowiek.
– Słuchaj, przyjacielu… – zaczął.
– O co chodzi? – spytałem.
– Słuchaj, jestem weteranem pierwszej wojny światowej. Narażałem życie walcząc za ten kraj, a teraz nikt nie chce mnie zatrudnić, nikt nie chce dać mi roboty. Nie doceniają moich zasług. Jestem głodny. Udziel mi jakiegoś wsparcia…
– Kiedy ja nie pracuję.
– Nie pracujesz?
– No właśnie.
Zostawiłem go za sobą. Przeszedłem na drugą stronę ulicy.
– Kłamiesz! - krzyknął za mną. – Pracujesz! Na pewno masz pracę!
Po kilku dniach rzeczywiście już jakiejś szukałem.
Człowiek za biurkiem nosił aparat słuchowy i drut zbiegał mu wzdłuż policzka do kieszeni koszuli, gdzie schowaną miał baterię. Biuro było ciemne, przyzwoicie urządzone. Mężczyzna miał na sobie brązowy, podniszczony garnitur, pogniecioną białą koszulę i wystrzępiony na brzegach krawat. Nazywał się Heathercliff.
Ogłoszenie znalazłem w lokalnej gazecie. Adres w pobliżu miejsca, gdzie wynajmowałem pokój.
Potrzebny ambitny młody człowiek, mający na widoku własną przyszłość. Praktyka zawodowa niekonieczna. Początkowo w dziale wysyłkowym z możliwością awansu.
Czekałem przed drzwiami wraz z pięcioma czy sześcioma młodymi ludźmi, z których każdy próbował wyglądać na ambitnego. Wypełniliśmy uprzednio kwestionariusze i teraz pozostawało nam tylko czekać. Ja miałem wejść jako ostatni.
– Panie Chinaski… Dlaczego porzucił pan pracę na kolei?
– No cóż… Nie widziałem tam dla siebie żadnej przyszłości.
– Czemu? Są tam dobre związki zawodowe, opieka zdrowotna, emerytury.
– W moim wieku emeryturę można traktować jako nadmiar szczęścia.
– Dlaczego przyjechał pan do Nowego Orleanu?
– Miałem zbyt wielu przyjaciół w Los Angeles. I miałem poczucie, że ci przyjaciele utrudniają mi zrobienie kariery. Chciałem pojechać tam, gdzie będę mógł się na tym skoncentrować. Bez utrudnień z niczyjej strony.
– Skąd możemy mieć pewność, że u nas zagrzeje pan miejsce na dłużej?
– Rzeczywiście. Nie mogę dać takiej gwarancji.
– A to czemu?
– Wasza oferta stwierdza, że ma to być praca dla ambitnego człowieka, mającego na widoku własną przyszłość. Jeśli okaże się, że tak nie jest, to będę musiał odejść.
– Dlaczego się pan nie ogolił? Przegrał pan jakiś zakład?
– Jeszcze nie.
– Jeszcze nie?
– Założyłem się z właścicielem domu, że zadomowię się w jakiejś pracy w ciągu jednego dnia. Nawet z tą brodą.
– Dobrze. Gdybyśmy zdecydowali się pana przyjąć, zawiadomimy pana.
– Nie mam telefonu.
– W porządku, panie Chinaski.
Wyszedłem stamtąd i wróciłem do swojego pokoju. Przemierzyłem brudny korytarz i wziąłem gorącą kąpiel w łazience. Ubrałem się, wyszedłem na miasto i kupiłem butelkę wina. A potem wróciłem do siebie i usadowiłem się przy oknie. Piłem wino, przyglądając się ludziom w barze, przyglądając się przechodniom. Piłem powoli i znowu zacząłem rozmyślać nad tym, żeby wykombinować jakiś rewolwer i załatwić to szybko, bez zbędnych słów i rozmyślań. Kwestia odwagi. Trzeba do tego chłopa z jajami. Zastanawiałem się nad własną odwagą. I nad własnymi jajami. Dopiłem butelkę, położyłem się do łóżka i zasnąłem. O 4 nad ranem obudziło mnie stukanie do drzwi. Był to doręczyciel z Western Union, Otworzyłem telegram:
Читать дальше