Kiedy następnego dnia szliśmy grupą na kolejne szkolenie do głównego gmachu poczty, odłączyłem się od tego tłumu półidiotów i zacząłem rozmawiać z Gusem, starym listonoszem. Gus był kiedyś trzeci w boksie, w wadze półśredniej. A potem przyszły same porażki. Nie miał łatwo, bo był praworęczny, a tacy na ringu nie mają najłatwiej. Muszą perfekcyjniej opanować sztukę obrony przed tymi leworęcznymi. A to kosztuje i czas, i wysiłek. Więc po co się zamęczać? Powoli wysączyliśmy parę łyków z jego butelczyny i postanowiliśmy się przyłączyć do grupy. Italiano czatował już przy drzwiach. Widząc mnie nadchodzącego zrobił trzy kroki w moją stronę.
– Chinaski?
– Tak.
– Pan się spóźnił!
Nic mu nie odpowiedziałem. Razem weszliśmy do gmachu.
– Wie pan co, miałbym wielką ochotę skierować na pańskie ręce ostrzeżenie – powiedział ni z gruchy, ni z pietruchy.
– Proszę bardzo, bardzo proszę, niech pan tego nie robi – zaskomlałem. On rzucił tylko na mnie spojrzenie tymi swoimi ślepiami kombinatora i aferzysty.
– Dobra – tym razem daruję.
– Bardzo dziękuję – powiedziałem.
Zgodnym krokiem przekroczyliśmy próg gmachu.
I wiecie co? Smród jego potu zatkał na chwilę cały mój układ oddechowy. I on chce walczyć z Ruskimi? A jak wygra?
Od paru dni musieliśmy się więc uczyć na pamięć danych z tabel okręgów. Dawali nam całe kupy jakiejś „teoretycznej korespondencji” i kazali sortować. Żeby mieć egzamin, należało sto jednostek przesyłek posortować w ściśle określonym czasie ośmiu minut, z prawem błędu do pięciu nieprawidłowo posortowanych przesyłek. Można było próbować trzy razy. Przekroczenie progu błędu lub limitu czasu dyskwalifikowało. Inaczej mówiąc, wywalano z pracy.
Nie wszyscy dadzą sobie z tym radę grzmiał Italiano – bo przeznaczeni są może do innych zadań. Być może pewnego dnia będą prezesami General Motors.
Italiano gdzieś zniknął, a na jego miejsce pojawił się mały, przyjemny dość instruktor naszej grupy.
– Na pewno dacie sobie radę – pompował w nas odwagę i zapał.
– To nie jest aż tak trudne, jak wam się, koledzy, wydaje. Każdej grupie przydzielono instruktora, który był także oceniany według liczby jego podopiecznych przechodzących przez egzamin. Ten przyjemny, miły, tak dodający nam odwagi i animuszu nasz instruktor plasował się na samym końcu tabeli kwalifikacyjnej instruktorów. U niego przepadli na egzaminie prawie wszyscy. Sam się tym denerwował trochę.
– To nie jest nic strasznego. To wymaga tylko odrobinę koncentracji i nic więcej.
Niektórzy trzymali już w łapach pliki „egzaminacyjnej korespondencji” – były to małe albo niewielkie pliki przesyłek, a ja miałem tego oczywiście najwięcej, bo ten kopany dziewiąty rejon był największy.
Stałem więc lekko ocepiały w moim eleganckim i drogim stroju. Ręce bezmyślnie w kieszeniach.
– Chinaski, czy czegoś panu brakuje? – spytał instruktor. – Ja wiem, że pan śpiewająco przejdzie przez ten egzamin.
– No jasne. To pewne jak w banku. Właśnie myślę teraz o tym.
– A nad czym konkretnie pan tak teraz myśli?
– Nic takiego.
Odwróciłem się plecami do niego.
Tydzień później stałem znowu w moim szykownym garniturze z rękami w kieszeniach. Jakiś nieprzytomny pomocnik listonosza podbiegł prawie bezszelestnie do mnie.
– Sir, myślę, że opanowałem już moją tabelę!
– Jesteście tego pewni? – zapytałem chłodno.
– Ćwicząc sortowanie miałem na sto listów 97, 98, 99, a nawet parę razy sto trafień.
– Pan musi zrozumieć, że poczta amerykańska wydaje duże pieniądze na szkolenie własnych pracowników. Oczekujemy więc od pana, że opanuje pan swoją tabelę na więcej niż tylko piątkę.
– Sir, jestem gotowy do złożenia egzaminu.
– To wspaniale – chwyciłem jego rękę i pogratulowałem – nic więc nie stoi na przeszkodzie, żeby odbębnił pan wreszcie ten egzamin, młody człowieku. Dużo szczęścia.
– Dziękuję, Sir.
Pobiegł potem do pomieszczenia gdzie odbywały się egzaminy, oszklonego ze wszystkich stron jak akwarium, żeby ci z komisji mogli dokładnie patrzeć na ręce egzaminowanego. Biedne wypłoszone płotki za szkłem. A ja byłem jedną z nich. I trzeba tak nisko upaść, kiedy postanowiło się nie być więcej takim małomiasteczkowym nic – nierobem! Poszedłem do sali, w której odbywały się szkolenia, rzuciłem egzaminacyjne rekwizyty w kąt i popatrzyłem na swoje lustrzane odbicie.
– Ale siedzisz po pachy w gównie!
Usłyszałem śmiejących się kolegów. A potem któryś z instruktorów zakomunikował głośno: – Minęło trzydzieści minut. Wracamy na stanowiska pracy.
To oznaczało powrót do dwunastu godzin potwornie monotonnej i ogłupiającej pracy.
Ponaglali tych, którzy się dawali jeszcze ponaglać! Ale tych ostatnich było coraz mniej. Ludzie nie wytrzymywali i odchodzili. Ci, co zostawali, musieli zasuwać ostro i bez wytchnienia.
Regulamin pracy przewidywał, że po dwóch tygodniach roboty, należało się cztery dni wolnego. I tylko perspektywa czterodniowego nieróbstwa trzymała ludzi w pracy, motywując ich do diabelskiego wysiłku i wydajności. Ostatniej nocy, przed tą oczekiwaną przez wszystkich czterodniową pauzą, usłyszeliśmy komunikat nadany przez głośnik:
– UWAGA, UWAGA, WSZYSCY CZŁONKOWIE GRUPY 409!
Ja byłem członkiem tej grupy.
– WASZE CZTERY DNI WOLNE ZOSTAŁY SKREŚLONE. JUTRO KONTYNUUJECIE NORMALNY PROGRAM WASZYCH OBOWIĄZKÓW!
Joyce znalazła pracę w zarządzie dystryktu i to w oddziale miejscowej policji. Ożeniony byłem więc z gliną.
Ona pracowała dniem, a ja nocą, więc miałem trochę więcej spokoju od tych jej obłapiających mnie rąk. Kupiła za to dwie papużki i te cholerne ptaszyska nie tyle, że nie rozmawiały ze sobą, co całymi dniami wydzierały się na siebie, i chyba także na nas.
Oglądaliśmy się z Joyce tylko przy śniadaniach, a ponieważ ona ciągle pędziła, były to więc dla mnie bardzo miłe chwile. I mimo, że udawało się jej mnie gwałcić od czasu do czasu, to moje położenie w tym względzie bardzo się polepszyło… tylko te papugi zakłócały harmonię i spokój.
– Słuchaj, baby!…
– Co znowu nowego?
– Więc do spadających geranii, much i Picassa przyzwyczaiłem się już, ale ty musisz zdawać sobie sprawę także z tego, że każdej nocy zasuwam dwanaście godzin, że muszę się uczyć jebanych tabel na pamięć, a ta resztka energii zostająca we mnie… to mnie fatyguje i zamęcza!
– Zamęcza?
– Wyraziłem się niewłaściwie. Przepraszam, baby!
– Jak ty to rozumiesz – zamęcza i fatyguje?
– Jak to właśnie powiedziałem. Przejęzyczyłem się. Zapomnijmy o tym. Ale te pieprzone papugi…!
– Aha, więc teraz chodzi o papugi? One też cię nagabują i się naprzykrzają?
– Tak. Dokładnie tak! Posłuchaj!
– A kto przy nich śpi! Ja śpię na górze!
– Och, przestań się wygłupiać!
– A teraz chcesz mi powiedzieć, jaka to ja mam być, co?
– Koniec! Mordy na skobel! Kurwa! To ty leżysz, na workach z pieniędzmi! Ty, nie ja! – więc chociaż pozwól mi się wygadać do samego końca, co?! Tak czy nie!
– Dobrze, małe baby – wygadaj się.
– Więc małe baby mówi: Mama! Mama! Te upierdliwe papugi doprowadzają mój mózg do stanu wrzenia!
– A teraz powiedz, proszę, mamie, jak to się dzieje, że te małe ptaki stanowią zagrożenie dla twojego mocarnego przecież mózgu?
Читать дальше