Spojrzałem na Butchnera, a ten dalej konwersował z sufitem. Zupełnie już chyba oszalał.
– Powiedziałem ci już, stoisz na samej górze mojej listy. Ja już cię dopadnę. I wtedy będziesz zgrzytać!
Ach ty, Boże Przenajświętszy, jak mogłem się dać nabrać na takie coś! Inni siedzieli jak myszy pod miotłą, a ja wyczyniałem jakieś skandale. Wstałem, żeby przepłukać gardło. Przepłukałem to wszystko, co siedziało mi na języku i zaraz wróciłem na miejsce. Dwadzieścia minut później, zgodnie z regulaminem, odszedłem od stołu, żeby nacieszyć się dziesięciominutową pauzą. A tu staje przede mną strażnik, tłusty pięćdziesięcioletni czarnuch i zaczyna drzeć ryja:
– CHINASKI!!!
– Gdzie to się pali, człowieku? – zapytałem.
– W ciągu ostatnich trzydziestu minut opuścił pan dwukrotnie miejsce pracy.
– No jasne, za pierwszym razem trwało to tylko trzydzieści sekund, żeby przepłukać sobie uzębienie! A potem nastąpiła regulaminowa pauza!
– A gdyby stał pan przy maszynie pracującej w systemie ciągłym? Przecież pan nie mógłby zostawić dwa razy maszyny, i to w ciągu trzydziestu minut! Samej!!!
Na jego twarzy gotowała się wściekłość i agresja. Z takim czymś spotkałem się pierwszy raz w życiu. Nic z tego nie kapowałem.
– ZA OPUSZCZENIE MIEJSCA PRACY NALEŻY SIĘ PANU PISEMNE OSTRZEŻENIE.
– Proszę bardzo, niech pan mnie ostrzega – powiedziałem spokojnie.
Wróciłem na swoje miejsce obok Butchnera. Strażnik przybiegł z jakimś papierzyskiem. Odręcznie pisane ostrzeżenie. Nie mogłem tego nawet przeczytać, bo jego złość i szał wyprodukowały parę kleksów i zupełnie nieczytelne krzywe szeregi wyrazów.
Zmiąłem to natychmiast i wsadziłem do kieszeni na tyłku.
Temu humoryście rozpieprzę kiedyś łeb – skomentował Butchner.
– Oby to miało miejsce jak najwcześniej, oby to miało miejsce jak najwcześniej – dodałem spokojnie.
Więc zasuwało się dwanaście godzin na nocnej zmianie, a do tego pilna obecność tych „podglądaczy” i tak zwanych kolegów, brak powietrza wśród licznych, zapoconych cielsk, no i zupełnie rozgotowane, ledwo ciepłe żarcie w pracującej „nie dla zysku” kantynie.
A szczytem tego wszystkiego była tabela CP I. City Primary. Każda z tych znanych mi aż za dobrze pocztowych tabel była niczym w porównaniu z City Primary I. Zawierała ona wykaz jednej trzeciej wszystkich ulic w mieście z podziałem na numery odpowiadające każdemu rejonowi pocztowemu. Mieszkałem w jednym z największych miast w USA. Tych ulic było tu jak mrówek. A wkrótce potem dowalili jeszcze CP II i CP III. W ciągu dziewięćdziesięciu dni trzeba było zdać egzamin w trzech podejściach, co najmniej 95 procent trafnych rzutów do odpowiednich przegródek ze stu egzaminacyjnych przykładów, ciągle w tej samej szklanej klatce, w ciągu ośmiu minut, a kiedy oblałeś kolejne podejście, mogłeś ciągle jeszcze marzyć o posadzie szefa General Motors jak to z uśmiechem powtarzał jeden z tych egzaminujących. Tych, którym się udało przejść przez egzamin z CP I, następne tabele nie przyprawiały o aż taki zawrót głowy. Ale dla większości, pracującej przecież w dwunastogodzinnych szychtach i bez wolnych dni, bo te były ciągle skreślane, oznaczało to całkiem niezłą sraczkę w głowie. Z tych 150 czy 200, którzy zaczynali razem z nami, teraz pociło się na poczcie tylko 17 czy 18.
„I jak ja mam pogodzić dwanaście godzin pracy na nocnej zmianie, spanie, jedzenie, kąpanie się, jeżdżenie z pracy i do pracy, odbieranie ubrania z pralni, tankowanie, płacenie czynszu za mieszkanie, wymienianie opon, dawanie sobie rady z tym milionem małych rzeczy, jakie muszą być zrobione z wkuwaniem na pamięć tych tabel” – zapytałem jednego z tych instruktorów w pokoju szkoleniowym.
„Zrezygnować trzeba ze spania” – odpowiedział.
Popatrzyłem na niego. Nie. On nie żartował. Ten obesrany kundel powiedział to najzupełniej serio.
I tak się jakoś porobiło, że uczyć się mogłem tylko w łóżku i tylko przed zaśnięciem. Ciągle byłem zbyt zmęczony – zmęczony, żeby przygotować sobie śniadanie, zmęczony, żeby wpychać w siebie jedzenie, ale jeszcze nie tak zmęczony, żeby odmówić sobie kartonu podwójnych puszek z piwem, kupowanych po drodze do domu. Stawiałem karton na krześle obok łóżka, wolno otwierałem wytęskniony pojemnik z piwem i po „mocarnym” łyku, nabierałem sił i dopiero wtedy, nigdy wcześniej, sięgałem po tabelę. Po trzeciej puszce, to już też wiedziałem, odkładałem tabelę na kołdrę. Bezsens uczenia się stawał się boleśnie coraz bardziej oczywisty. Wypijałem więc to, co jeszcze było w kartonie i oparty o poduszkę gapiłem się przed siebie lub też wlepiałem organy wzroku w sąsiednią ścianę. Po szóstej podwójnej puszce, to już też znałem na blachę, zasypiałem. A kiedy wstawałem tego samego dnia o świcie, starczało mi ledwie czasu, żeby wbiec do klopa, umyć się, coś zjeść, ale nie zawsze, i jechać do pracy. Jakakolwiek zmiana w moim rozkładzie jazdy coraz bardziej wydawała mi się niemożliwa – a wszystko przez to pieprzone zmęczenie. Przepraszam! – raz spróbowałem kupić karton z piwem, naturalnie sześć podwójnych puszek, już w drodze do pracy, wszelako ten pomysł mógł mnie ostatecznie wykończyć. Bardzo bliski byłem orania publicznych chodników moim jedynym, wyjątkowym nosem. W takim właśnie stanie, a może podobnym, wracałem kiedyś do domu, prawie na kolanach leząc po schodach do góry (windy nie było), cudem udało się odnaleźć dziurkę od klucza. Otworzyłem. Ktoś poprzestawiał meble, położył nawet nowy dywan. Zaraz, zaraz, meble też były nowe. Na łóżku siedziała kobita. Źle nie wyglądała. Młoda. Dobre nogi. Blondynka.
– Witam – powiedziałem – po piwku, co?
– Hallo – odpowiedziała – skoro tak być musi!
– Mieszkanie wygląda zdecydowanie lepiej – wymruczałem.
– Wszystko zrobiłam sama.
– No, ale po co?
– Miałam na to ochotę – odpowiedziała.
„Mocarny” łyk z jej strony, w towarzystwie takiego samego „mocarnego” łyka z mojej strony.
– Pani jest bardzo w porządku – powiedziałem. Odstawiłem puszkę i dał jej siarczystego buziaka. A potem położyłem rękę na jej kolanie. Też było niezłe. Następna porcja piwa smakowała dużo lepiej.
– Tak jest, mieszkanie wygląda zdecydowanie lepiej, prawie fantastycznie!
– Cieszę się bardzo. Mój mąż powiedział mi to samo.
– A dlaczego pani mąż przebywa w tym mieszkaniu… co? Pani mąż?
Tutaj!!! Sekundę! A jaki tu jest numer?
– 309.
– 309? – Boże Miłosierny!!! To nie to piętro! Ja mieszkam w 409!!!
Musimy mieć takie same zamki!!!
– Siadaj, siadaj, słodki – powiedziała.
– Nie! Nie!!!
Chwyciłem cztery puszki z piwem. Po chamsku, gwałtownie, łapczywie, chciwie.
– A dlaczego chcesz zmykać tak od razu? – spytała delikatnie.
– Niektórzy mężowie, to szaleńcy! – powiedziałem w drodze ku drzwiom.
– A skąd ty to już wiesz?
– No… niektórzy mężowie kochają jeszcze swoje własne kobiety!
Roześmiała się.
– I nie zapomnij numeru tego mieszkania!
Zamknąłem drzwi za sobą. Udało mi się wejść na moje piętro. Otworzyłem drzwi. Nikt nie siedział na łóżku. Meble były stare i sfatygowane, dywan wypłowiały i brudny. Puste puszki po piwie walały się wszędzie. Tak. Teraz byłem w swoich czterech zapyziałych ścianach. Rozebrałem się, wlazłem do łóżka i otworzyłem następną puszkę.
Читать дальше