Hałas wyrwał kundla z błogiej drzemki. Zaszyty w jakimś ciemnym zakamarku, zdążył już strawić kiełbasę, którą buchnął rano, narażając życie. Więc wylazł z tej kryjówki, przeciągnął się, zamachał ogonem i poszedł się wypróżnić na środku trotuaru, przed samym budynkiem urzędu okręgowego, a uczyniwszy to, czym prędzej się oddalił. Nic tu do kundla nie należy, ani jeden kamień w bruku, ani jedna płyta chodnika. Tylko dlatego wydaje mu się, że cały plac jest bezpański jak on sam, i sądzi, że wolno mu tutaj robić, co zechce. Tylko ci, którzy posiadają rzetelnie uzasadnione prawa własności, z ochotą poddają się koniecznym rygorom. Porządek, który odgradza ich od wszelkich brudów, jest dla nich święty. To oczywiste, że najłatwiej wdepnąć nogą w ekskrementy, jeśli oko omijało je z odrazą. Toteż szybko rozniosły się po trotuarze, w tym właśnie miejscu, gdzie z rana pod nogi przechodniów wysypał się z kieszeni gazeciarza bilon i zniknął w mgnieniu oka. Wdeptywali potem już wszyscy po kolei: generał lotnictwa, major, kapitan, porucznik i dowódca gwardii porządkowej, a każdy z nich klął pod nosem i rozglądał się wokół, szukając czegokolwiek bądź, o co można by wytrzeć sobie podeszwę.
Niespodzianka była tym bardziej niemiła, że przydarzyła się lotnikom akurat w porze obiadowej, gdy szykowali się na dobry posiłek i przełykali ślinę na samą myśl o białym obrusie, lśniącej porcelanie, doskonale przezroczystym szkle stołowym. Apetyczne wyobrażenia zostały zbrukane. Ale zamówiony zawczasu obiad już czekał i nie było powodu, żeby go odwołać. Przeciwnie, myśl komendanta przez cały czas krążyła wokół tego obiadu, wśród obaw, by jakieś nieoczekiwane zdarzenie go nie udaremniło. Plac, na którym rankiem lotnicy znaleźli się nie wiadomo jak i po co, naraz stał się dla nich czymś nieopisanie wstrętnym, a to, co w nim było najbardziej śliskiego, wydało im się dobrane akurat pod kolor tynków. I nie umieli już sobie wyobrazić niczego równie plugawego jak ochra. Lecz jako goście i tak podążali za dowódcą gwardii. Zaszli do kawiarni pod jedynką, od rana zamkniętej dla zwykłej publiczności, a dla niektórych otwartej przez cały czas. Właściciel nadal nie dawał znaku życia i kelner z czasem przywykł do myśli, że już nigdy się nie odezwie. Bo choć koncesję wystawiono na figuranta, właścicielem był naczelnik urzędu – ten właśnie, po którym wszelki ślad zaginął.
Za komendantem i jego gośćmi nadciągnął ciężki fetor. Ledwie rozsiedli się przy stoliku, z lekka sepleniący, usłużny kelner zabrał buty do czyszczenia. Siedząc przy stole w samych skarpetkach, wreszcie doznali ukojenia. Spożyli z ochotą danie specjalne, niefigurujące w karcie, w rodzaju golonki z kapustą. Docenili i krem czekoladowy, który tak samo jak golonkę zawdzięczali obrotności kelnera. Każdy zjadł, ile tylko mógł, nie troszcząc się o to, czy zdoła potem wstać od stołu, wszystko na koszt firmy. A jednak dowódca gwardii znalazł jeszcze dość sił, by przed wielkim lustrem niby to dla żartu przymierzyć płaszcz generała lotnictwa. Z racji szarży korzystając z pierwszeństwa w dostępie do półmisków, generał najprędzej przebrał miarę w jedzeniu i piciu, więc ledwie zaczął się śmiać, trzasnął guzik i poły mundurowej kurtki rozeszły mu się na brzuchu, ukazując światu biały podkoszulek. Guzik generalski, wyłowiony przez adiutanta z półmroku zalegającego pod stołem, został pieczołowicie zawinięty w bibułkową serwetkę.
A płaszcz leżał jak szyty na miarę, bez wątpienia lepiej niż na samym generale, i komendant z niepokojem oglądał się ku oficerom, nie rozumiejąc, czemu oni także śmieją się do rozpuku. Przez tę krótką chwilę, kiedy miał płaszcz na sobie, jego oczy pałały złotawym metalicznym blaskiem, jakby od zawsze pozostawały w komplecie z szamerowanym kołnierzem. Pewien walorów swej aparycji, która budziła życzliwość z odpowiednią domieszką respektu i skłaniała mieszkańców kamienic, by w nim widzieli wzór szlachetnej odwagi i czystych intencji, komendant gwardii porządkowej czuje, że złoty odblask słusznie mu się należy. To przecież w nim podkochiwały się służące, to w niego gimnazjaliści patrzyli jak w obraz, to jemu szczerze życzyli powodzenia staruszkowie patrzący zza firanek. Przez chwilę wyobrażał sobie, że generał mu ten płaszcz z wdzięczności za wszelkie przysługi podaruje. Czemuż nie miałby tego zrobić, zwłaszcza jeśli może sobie sprawić takich płaszczy ile zechce. Lecz jeśli tam, skąd przybył, nie ma nawet drugiego na zmianę? Niechże więc chociaż przez nieuwagę zapomni go wziąć ze sobą, gdy w swoim czasie odleci stąd na pokładzie helikoptera. To nie wydawało się prawdopodobne, trudno było liczyć na tyle roztargnienia. Generalska aparycja także budziła respekt, każąc domyślać się żelaznej woli, doświadczenia i przytomności umysłu, która w przeszłości ocaliła tego lotnika z niejednej śmiertelnej opresji, inaczej nie siedziałby teraz przy stole. Jeszcze chwila, jeszcze jedna porcja kremu i jeszcze kieliszek, a sam zacznie o tym opowiadać. Lecz gdyby wziąć do pomocy kelnera? Gdyby tak zgodził się w decydującej chwili zabrać płaszcz z wieszaka i ukradkiem schować?
Helikopter musiałby jednak najpierw przylecieć, a tymczasem wciąż jeszcze nie zapowiadał tego żaden znak. Czyż nie był oczekiwany po obiedzie? Śniegowe chmury, zamiast rzednąć, gęstniały. Lotnicy uważali, że po obiedzie znaczy mniej więcej tyle co przed kolacją, więc wszystko jest w najlepszym porządku. Już przy deserze nabrali werwy i zapragnęli przed odlotem trochę się zabawić. Ale czego właściwie chcieli? Nie interesował ich stół bilardowy, politurowany mebel z piramidką kościanych kul ułożoną na ciemnozielonym suknie. Woleliby pewnie hałaśliwy, migający kolorowymi światełkami bilard elektryczny, w jaki grywało się w lotniczych kantynach, gdzie przez lata zabijali czas po służbie. Oficerowie szukali atrakcji przyjemnie rozpraszających uwagę. Ale komendant nie mógł im nawet pokazać żadnego zabawnego filmu: kinowy projektor został wywieziony, podobnie jak rzędy foteli obitych wytartym pluszem, a na widowni w równych pryzmach leżały worki z wapnem, piaskiem i gipsem, najwyraźniej czekające na rozpoczęcie prac murarskich. Więc po następnych paru kolejkach mogliby co najwyżej posłać kelnera po gramofon, potem tańczyliby, lotnik z lotnikiem, oficer z oficerem, przy dźwiękach fokstrotów z płyt; najmłodszy z nich, adiutant generała, dla rozweselenia towarzystwa na przykład nasadziłby sobie na głowę damski kapelusik z piórkiem, nie wiadomo skąd wytrzaśnięty.
Tymczasem przed oknem kawiarni zgromadziły się ciekawskie dzieci z sierocińca i niezauważone, z nosami przyklejonymi do szyby, w napięciu oglądały widowisko: najpierw sztućce manewrujące na talerzach, potem intrygujące resztki czekoladowego kremu w szklanej salaterce, którą w końcu ku zdumieniu tej publiczności odsunięto na brzeg stołu, żeby zrobić trochę wolnego miejsca pośrodku. Dowódca gwardii położył tam bibułkową serwetkę i coś rysował pochylonym nad nią w skupieniu lotnikom. Generał palił cygaro, szczęśliwy, kątem oka łaskawie obserwując ruchy ołówka. Środkową część serwetki wypełniło nieforemne koło. Na nim, jak na tarczy zegara, rozmieszczone zostały cyfry. Ponad dwunastką pojawił się napis „urząd”, a poniżej szóstki – „szkoła”. Jedynka była podwójnie podkreślona i łukiem prowadziła od niej strzałka do siódemki. Przy siódemce prosty rysunek się komplikował. Przecinając linię okręgu, otwierała się tam mroczna czeluść bramy, tuż przy niej wznosił się w górę łamaną linią zarys kuchennych schodów, prowadzących do właściwych drzwi. To właśnie tam najlepiej przyszyją generałowi guzik do munduru i wyświadczą również inne przysługi, wszystkie, jakich tylko zapragnie. Osobista obecność komendanta mogłaby być krępująca, wystarczało się na niego powołać.
Читать дальше