Nie wiadomo, o której obudzili się w hotelu lotnicy. Z urzędu przeprowadzali inspekcje lotniczych garnizonów, a po szczególnie udanych bankietach zdarzało im się czasem ocknąć w zupełnie obcym miejscu. Wyrwani ze snu, przez jakiś czas wpatrywali się w osłupieniu w anonimowe ściany hotelowego numeru, pokryte nic im nie mówiącą tapetą w paski. Długo wygrzebywali się z pościeli w pogniecionych kalesonach i próbowali sobie przypomnieć, jakim sposobem tu trafili, ale pamięć przechowała jedynie okrągłe zero na dachu tramwaju, z którego wysiedli o świcie. Nasłuchiwali więc, nic nie pojmując. Wyglądali przez okna i nie wierzyli własnym oczom. Zapewne potem już golili się w największym pośpiechu, klnąc, zacinając się i pożyczając sobie nawzajem bryłkę ałunu. Zdumieni, że nie ma u kogo zamówić śniadania, dopijali resztki kawy z własnych termosów i przy stoliku obok pustej recepcji szybko przerzucali nieaktualne gazety, których szelest nie mógł im wiele wyjaśnić. Walizkowa krótkofalówka odmówiła adiutantowi posłuszeństwa i od tej chwili milczała głucho, nawet kiedy sam generał próbował zrobić z niej użytek. Drzwi frontowe lotnicy zastali zamknięte na klucz. Obsługa najwyraźniej uciekła do domów. Żeby się wydostać, musieli wyważyć drzwi wspólnymi siłami.
Wkrótce potem stawili się w urzędzie okręgowym, w mundurach zapiętych na ostatni guzik. Przemierzali amfilady pustych pomieszczeń, aż doszli do gabinetu naczelnika na najwyższym piętrze. Okno otworzyło się w nim samo i firanka powiewała na zewnątrz niczym biała flaga wywieszona na znak kapitulacji. Widać ją było także z placu, samotną pośród tylu innych flag, bijących po oczach jaskrawością narodowych barw. Przeciąg zrzucił jakieś papiery z biurka na podłogę. Stąpając po tych dokumentach bez ceremonii, jak po niepotrzebnej makulaturze, oficerowie otoczyli czarny aparat telefoniczny i po kolei próbowali porozumieć się z dowództwem sobie tylko znanego lotniska, wrzeszcząc do słuchawki. Wśród suchych trzasków na linii odezwał się wreszcie jakiś daleki, ledwie słyszalny głos i obiecał przysłać po nich helikopter. Przyleci po obiedzie, powtarzali jeden drugiemu bez cienia obawy, że helikopter nie trafi. Można było wątpić, czy wszystko dobrze zrozumieli i czy to złożone nie wiadomo przez kogo przyrzeczenie zostanie dotrzymane. Wystarczyło spojrzeć przez okno w niebo nad placem, żeby zrozumieć, że warunki pogodowe temu nie sprzyjają. Maszyna musiałaby przebijać się przez masywną pokrywę chmur śnieżnych, przez tę gęstą, wszechobecną zawiesinę, która brudną bielą przesłaniałaby pilotowi nie tylko siatkę współrzędnych geograficznych, lecz także porządek dat z kalendarza.
Lotnicy rozsiedli się na krzesłach i na kanapach. Zaczęli czekać nie wiadomo na co, wysadzeni z kolein swych codziennych spraw, tak samo zbłąkani jak ci uchodźcy koczujący na dole, na placu. Ziewali, przeciągali się, strzepywali z mundurów biurowy kurz. Skracali sobie czas stosownie do rangi: generał bębnił palcami w stół, major gwizdał, spacerując od ściany do ściany z rękami wbitymi w kieszenie, kapitan wyciągnął kulki do gry, a porucznik zaczął z urzędowych papierów robić małe papierowe samolociki i wypuszczać je przez uchylone okno raz po raz, póki rama okienna nie przycięła mu palców, wtedy zaklął i przestał. Mimo wszystko lotnikom wiodło się przecież lepiej niż uchodźcom, już choćby dlatego, że nie byli ubrani w ciemne palta na watolinie, tak jak pomiatani szeregowcy odległej katastrofy, tylko przeciwnie, w dobrze uszyte oficerskie mundury, na których widok ręka policjanta już o świcie sama uniosła się do lśniącego daszka czapki. Elegancja narzucała szacunek. W naturalny sposób zapewniała ciałom lekkość i nieograniczoną swobodę, te były więc jak zawsze gotowe bez wysiłku wznieść się w przestworza, nie mówiąc już nawet o wstępowaniu po zwykłych schodach na któreś tam piętro w budynku urzędu okręgowego. Podczas gdy przeznaczeniem przeklętych palt na watolinie było zstąpić ze stopni tramwaju jeszcze niżej i osiąść wśród wyziewów naftaliny, które także snuły się tuż przy ziemi, cięższe od czystego powietrza, a zamknięte koło tramwajowych torów wyznaczało im bezwzględną granicę. Palta szybko obróciły się w zszargany, nieforemny, wypchany watoliną znak obcości, balast ciążący na ramionach po to jedynie, by przybyły tłum raz na zawsze opadł, jak zatopiony, na brukowane kostką dno placu.
Korzystając z rzadkich przywilejów, lotnicy zdawali się jednak nie dostrzegać ich wcale albo też nie cenić, nie tylko w ich mniemaniu były one bowiem oczywiste i aż nadto zasłużone. Ale to właśnie dla mundurów znalazło się miejsce w miękkich fotelach. Nie zaś dla ciał, które mogły zażywać wygód jedynie przy okazji, choć pełne właściwej sobie pychy i złudnej wiary, że świat im się ściele do nóg. W istocie przecież słał się do nogawic mundurowych spodni, do wyglansowanych mundurowych butów. Czym bez oficerskich dystynkcji byłby gruby generalski brzuch, czym chude żebra adiutanta? Na wrażliwej różowej skórze nie został zapisany żaden znak, żadne przesłanie dla losu. Każda powłoka wydaje się równie odpowiednim kostiumem w okolicznościach nagłej śmierci i szczęśliwego ocalenia, w scenach wywyższenia i hańby. Ciało o niczym nie przesądza i dlatego niewiele znaczy. A skoro tak, to mimo ładnie przystrzyżonego wąsa, mimo chłodnego blasku pewności bijącego z oczu, mimo śmiałych ruchów i uprzejmej arogancji, barwiącej w naturalny sposób każdą kwestię, zanim wydostanie się z ust, ciała pasowałyby wszędzie. Równie dobrze do wygodnych foteli, do rozłożystego biurka, na którym aparat telefoniczny jest pod ręką, jak i do gołego bruku tam na dole, gdzie nie ma dostępu do telefonu nawet w sprawach najwyższej wagi. Jakaż więc okoliczność mogłaby nadać ciału znaczenie i określić jego możliwości, jeśli nie ta najważniejsza, na którą składa się gatunek tkaniny i krój?
Obraz wysiadających z tramwaju uchodźców w ciemnych paltach, tych ofiar nieznanej zapaści, które pod wpływem nagłego zwrotu fabuły utraciły, razem z dachem nad głową, wolną rękę do prowadzenia własnych spraw i należny szacunek, od początku domagał się stosownej przeciwwagi. Toteż obecność paru dobrze wyglądających oficerów wydawała się wszystkim świadkom wydarzeń, a zwłaszcza obrońcom miejscowego porządku, okolicznością nieprzypadkową, dziejową koniecznością, na swój sposób oczywistą, dobrze osadzoną w znanych każdemu realiach, na tle żółtawych tynków. A skoro widziano tych oficerów, jak w nieskazitelnych mundurach wstępowali w progi urzędu, to nikt nie wątpił, że oni wiedzą najlepiej, co dalej należy czynić.
Generał lotnictwa z racji swej rangi i szamerunków był więc zmuszony przyjąć w gabinecie naczelnika raport od dowódcy gwardii porządkowej. Poklepał go nawet po ramieniu, poczęstował papierosem z eleganckim ustnikiem i spróbował dyskretnie się wywiedzieć, co się tu w ogóle dzieje, od samego bowiem początku nie rozumiał nic: w jego historyjce, tej, z której się wziął i do której zamierzał powrócić, panowały najlepsze wojskowe porządki, do niczego innego nie był przyzwyczajony. Chętnie mu udzielono wyczerpujących wyjaśnień, z których zrozumiał jeszcze mniej. Gwardziści, stojący dwuszeregiem w korytarzu urzędu, na rozkaz dowódcy wznieśli stosowny okrzyk, po którym ze ściany spadł jakiś zakurzony obrazek. A skoro tego oczekiwano, generał osobiście wydał komendę „spocznij”. Mógł żądać dużo więcej, żołnierze ci z całą gorliwością wykonaliby każdą bez wyjątku komendę ozłoconą blaskiem szamerunków na jego kołnierzu. Lecz żadnej innej już nie raczył wydać.
Читать дальше