Ledwie odmaszerowała, tupiąc na schodach, kolumna gwardii porządkowej, przed gabinetem naczelnika ustawiła się kolejka petentów. Na przykład piekarz w białym fartuchu gotów był upiec bułki dla uchodźców nawet natychmiast, jeśliby w imieniu urzędu obiecano mu zwrot kosztów. Część kalkulacji przedstawił od ręki, wypisując w słupkach cyfry na papierze, a drugą częścią z nikim się nie dzielił, zachował ją dla siebie jako tajemnicę handlową firmy. Otóż rano zakupił spore ilości mąki na zapas, ale że po otwarciu worków wydała mu się podejrzanej jakości, najchętniej byłby się jej szybko pozbył, z pożytkiem dla siebie i dla ogółu. Lotnicy nie chcieli rozmawiać z piekarzem o kosztorysach, na których się nie rozumieli, a przede wszystkim nie byli przyzwyczajeni zaprzątać sobie nimi głów. Bułki nakazali upiec czym prędzej. Żeby to było całkiem jasne, że chodzi o obowiązek, generał uderzył nawet pięścią w stół, po czym, uznając sprawę za zamkniętą, rozkazał piekarzowi odmaszerować.
Aptekarz zameldował się z podaniem o specjalny przydział środków opatrunkowych z puli urzędu, na wypadek gdyby na przykład doszło do zamieszek, czego, jak sugerował, wobec napływu obcych nie da się wykluczyć. Żądanie wydało się uprawnione, gdy poparł je argumentem, że ofiary zamieszek nigdy za siebie nie płacą. Więc w razie czego nie chciał pokrywać z własnej kieszeni żadnych kosztów; generał musiał mu przyznać, że nie było powodu, żeby właśnie od niego oczekiwać szczególnych poświęceń. Skoro aptekarz potrafił wskazać drzwi magazynu, w którym przechowywano środki opatrunkowe, z portierni zostały przyniesione odpowiednie klucze i drzwi komisyjnie otwarto. Ale magazyn okazał się pusty, jedna jedyna paczka bandaży walała się gdzieś w kącie, a zamiast sterylnej gazy znaleziono na półkach karton czekolady w tabliczkach, przy czym jedna z tabliczek była nawet rozpakowana, nadgryziona i na powrót zawinięta w pogniecione sreberko.
Jako trzeci w kolejności wszedł do gabinetu notariusz. Zdając sobie sprawę, że rozwiązanie jego kłopotu nie leży w gestii urzędu, chciał tylko złożyć zawiadomienie o zaginięciu syna. Powoływał się na policjanta, który twierdził, że sam jest w tej kwestii bezradny. Wtedy któryś z lotników, być może właśnie ten, który bez przerwy ziewał, przypomniał sobie, że nie tak dawno widział przez okno dwóch chłopców, mniejszego i większego, stąpających po dachu któregoś z budynków. Generał wysłuchał go z uwagą. Uprzejmym gestem wziąwszy zatroskanego ojca pod łokieć, podprowadził go do okna. Przez chwilę wszyscy z uwagą wpatrywali się w dachy. Ale chłopców tam nie było. Wiadomość, która pochodziła od ziewającego oficera, wydawała się mglista i niezbyt prawdopodobna, można było nawet pomyśleć, że coś mu się przyśniło. Więc sprawa notariusza dalej stała w miejscu, a jego niepokój nie został uśmierzony.
Piekarz także przeżywał rozterkę, nie wiedział, czy dla jego firmy lepiej będzie, jeśli upiecze rzeczonych bułek jak najmniej, czy też opłaci się raczej zużyć od razu cały surowiec. Bo można, na wszelki wypadek, upiec niewiele, żeby tylko uczynić zadość woli generała, lecz jeśli się po powrocie naczelnika okaże, że urząd zwraca koszty, to pozostanie tylko gorzki żal za straconą okazją do upłynnienia całego tego kramu, przeklętego zapasu źle kupionej, fałszowanej mąki. Z drugiej strony piekarz się niepokoił, że jeśli do końca zużyje ten niewydarzony surowiec, jeśli uchodźcy zjedzą wszystko, a potem urząd odmówi mu zwrotu nakładów, to przecież zmarnują się do reszty pieniądze, które zostały z rana wydane tak nieopatrznie na fali powszechnej paniki. Z ostrożności upieczono więc w końcu na próbę niewielką partię bułek, wyłącznie dla dzieci z sierocińca. Podobno do tego daru lotnicy dołożyli od siebie hojny przydział czekolady do rozdania, po tabliczce na głowę, o czym pogłoska rozniosła się szybko, wyprzedzając samo zdarzenie. Niektórzy z miejscowych, słysząc o czekoladzie, pukali się w czoło, tak jak wtedy, kiedy miały przyjechać taksówki, i pytali drwiąco, czy czekolada też będzie amerykańska. Inni już nawet o niej wiedzieli.
Lecz i tak się nie pojawiła. Nikt nie potrafił wyjaśnić, gdzie się podziała. Zniknęła, ot i wszystko. Referentom została w rękach tylko jedna tabliczka, ta otwarta i nadgryziona, było więc jasne, że dla dzieci tego nie wystarczy i lepiej już dać ją woźnemu, w nagrodę za jego starania. I tylko tyle z tego wynikło, że kilkoro najbardziej zapalczywych wychowanków sierocińca zaczęło się kłócić o to, co ich ominęło: nadziewana czy zwykła. Te, które wiedziały najlepiej, zaczęły rozdzielać kopniaki. Inne nie pozostały im dłużne, bo one także się zawiodły. Zdaniem lokatorów kamienic, dzieci z sierocińca powinny same rozumieć, że to, czego i przedtem nie miewały, nie może im się naprawdę należeć. Oczekiwano, że będą po kolei i grzecznie brać sobie z kosza po jednej bułce. Ale stało się inaczej. Co silniejsze przepychały się obcesowo, niewiele sobie robiąc z czarnych żałobnych opasek, obnoszonych na rękawach. Za sprawą bułek, choć może także z powodu czekolady, coś w te dzieci wstąpiło, oczy błyszczały im jak w gorączce. Oszukiwały, wracały poza kolejnością i sięgały do kosza po dwa albo po trzy razy. A zanim ostatnie w kolejce zostało obdarowane, już te pierwsze ku powszechnemu zgorszeniu rzucały w siebie bułkami, pod samym nosem piekarza, jego rodziny i sąsiadów, policjanta, stróżów i tych lokatorów, którzy zza firanek obserwowali przebieg wydarzeń.
W obliczu takiego skandalu kosz wypadł piekarzowi z rąk. I własna wielkoduszność stanęła mu kołkiem w gardle, gdy zamiast należnej wdzięczności doczekał się ośmieszenia. Jeśli nim jestem, czuję się oszukany podwójnie: najpierw na mące, potem na uczuciach. Wydawałoby się, że dla głodnych wystarczająco dobre jest to, czego syci nie zjedzą. Że kogo karmi się z łaski, ten nie będzie wymagał zbyt wiele – gatunek mąki to już nie jego rzecz. Że zwłaszcza głodne dziecko przyjmie bułkę z pocałowaniem ręki. Podniósł się szmer, że te sieroty widać nie zaznały głodu. Więc trzeba, żeby go zaznały. To uleczy je z arogancji, jaka nie przystoi w ich położeniu, oraz nauczy szacunku dla chleba. Grono mieszkańców kamienic skwitowało czarną niewdzięczność bolesnym westchnieniem, pionową zmarszczką frasunku na czole, tymczasem bułki raz po raz głucho uderzały o bruk, jakby piekarz napiekł zwyczajnych kamieni. Nie mogąc udźwignąć ciężaru tej chwili, wtargnął on między dzieci i rzucił się odbierać swoje bułki, wyrywać je z brudnych rąk. I stało się, że jeden z tych kamieni, przelatując nad głowami, przypadkiem trafił go w skroń. Krew od razu powalała biały piekarski fartuch. Wokół wołano o lekarza. A przecież od początku nie było mowy o żadnym lekarzu, który by mieszkał przy tym placu albo prowadził tu praktykę. Sytuacje wymagające interwencji medycznej w ogóle nie były przewidziane. Oszołomionego piekarza poprowadzono środkiem placu prosto do apteki. Uchodźcy rozstępowali się w milczeniu przed jego asystą, ubraną w gimnazjalne szynele, i pod oskarżającymi spojrzeniami spuszczali wzrok. Dotąd narzekali na kordon i na zamknięty hydrant, lecz to, co teraz ujrzeli, było o wiele bardziej oczywiste – i dobra wola, i niewdzięczność, i krew. Kiedy piekarz ukazał się ponownie, już opatrzony, na czole miał bandaż, powoli nasiąkający czerwienią.
A że dzieci z sierocińca nie chciały wskazać tego, kto rzucił, w asyście gwardii porządkowej wszystkie po kolei dostały rózgą po łapach. Woźnego szkolnego uczyniono egzekutorem kary, bo rózga należała do niego i był wprawiony w jej użyciu. Co prawda, dzieci z sierocińca i w tej sprawie bezczelnie oszukiwały. Najmniejsze podchodziły pierwsze, lecz potem wśród krzyku i płaczu wracały po dwa albo i po trzy razy, wciąż na nowo wpychane do kolejki przez starsze i silniejsze, jak i przedtem bez żadnych względów dla wypłowiałego znaku żałoby, obnoszonego na rękawach kurteczek. Sprawiedliwość była bolesna, przy tym niezbyt wnikliwa, woźny nie wdawał się w liczenie pręg na dłoniach: robił to tylko, co nakazali ważniejsi od niego, cóż innego mogło go jeszcze obchodzić? Najsprytniejsze schowały ręce do kieszeni, tym sposobem wszystko uszło im na sucho. Wokół zebrało się już tyle gniewu, że ktoś musiał ponieść karę, choćby za krach, za poranną panikę i za fałszowane towary oferowane w hurtowych ilościach przez czarny rynek. Kto miałby udźwignąć zgryzoty całego świata, jeśli nie sierociniec? Zgryzoty sierocińca, w myśl powszechnej reguły, dźwigały tymczasem najsłabsze z dzieci, te, które nie znalazły już nikogo mniej ważnego od siebie, by na jego barki przerzucić wspólny ciężar.
Читать дальше